Historię wioski odmieniła wizyta pary studenckiej. Teraz ludzie zjeżdżają się tutaj, żeby uczestniczyć w trzydniowym happeningu folkowym rodziny Piotrowskich i przeżyć teatr wspólnoty.
Folkowisko to był chyba przypadek. A może cud? Wszystko zaczęło się od weselnej biesiady, a nawet trochę wcześniej… Najpierw była miłość. Marina przyjechała z Estonii do Lublina na kurs języka polskiego. Poznała Marcina. Do popegeerowskiej wsi Gorajec wybrali się, żeby zwiedzić cerkiew. Zobaczyli dużo więcej - swoją przyszłość.
Naprzeciwko świątyni stała nieczynna szkoła. Postanowili ją kupić, wyremontować i zamienić w ośrodek wypoczynkowy. Ulegli urokowi tego dzikiego, wyludnionego miejsca, którego historię pisały krwawe losy Żydów, Ukraińców i Polaków. Właściwie wtedy jeszcze nie wiedzieli, co wyniknie z ich pomysłu, ale to właśnie tam odbyła się ich weselna biesiada. Był 2008 rok. Przywdziali ukraińskie stroje, grillowali, tańczyli przy folkowej muzyce Żmij, a dziadek Olek snuł swoje gawędy. Kilka dni minęło, nim towarzystwo się rozeszło. Rok później urodził się Mikołaj. Potem Folkowisko, czyli Festiwal Kultury Pogranicza. A z czasem Misza. Folkowisko jest zatem drugim dzieckiem Marcina i Mariny i rokrocznie odradza się w lipcu na pamiątkę ich wesela. Przestrzeń dookoła szkoły "tysiąclatki" została oswojona i zaadaptowana. Tak powstał Chutor, taki folwark, niewielka osada z pensjonatem, wiatami, stróżówką, lamusem, sceną i rozległym polem namiotowym. Tak powstała rzeczywistość alternatywna Folkowiska.
Chamy i baby
Festiwal Kultury Pogranicza jest inicjatywą małżeńską, ale w jego organizację zaangażowała się niemal cała rodzina Piotrowskich. A potem ich przyjaciele. I tak pocztą pantoflową rozniosła się wieść o festiwalu, w którym krzyżują się kultury, gdzie czas płynie nieśpiesznie, a muzyka i gawędy grają w sercu i w uszach niezmordowanie. Pierwsze Folkowisko było poświęcone kulturze ukraińskiej, drugie - żydowskiej. W tym roku wybór padł na kulturę chłopską. Festiwal promowany był jako Dni Swobody, co nawiązywało do 165. rocznicy zniesienia pańszczyzny w Galicji.
Ale Folkowisko było nie tyle upamiętnieniem tego wydarzenia, ile refleksją nad wiejskością - w smaku, w stroju, w muzyce i w rozmowie. Mówiliśmy o współczesnych formach pańszczyzny, o wstydzie i dumie za wiejskie korzenie i o tym, czy wieś bez krowy to nadal wieś. Na warsztatach umiejętności ludowych uczono haftu, ale też gry na bębnach. Wieczorami kipiał muzyczny kocioł elektrofolku, punkfolku, psychofolku i po prostu - folku.
Wiele można by pisać. Na przykład o tym, jak R.U.T.A. burzyła sielski obraz wsi, zagrzewając do krwawego odwetu na panu i księdzu XIX-wiecznymi tekstami pieśni buntu i niedoli. O zielonej lipce bieszczadzkich Żmij i wilczym skowycie Jacka Kleyffa. O tym, jak ludzie gubili sandały, brodząc rzeką Gnojnik. O deszczu, który był tak, jakby go nie było. O ubijaniu masła, pajdach ze smalcem i nalewkach Koła Gospodyń Wiejskich. O dostojnym polonezie, kwiecistych chustach i bajaniu dziadka Olka. A może o transie przy psychodelicznym rytmie bębnów z zaśpiewem dziecięcej piosenki "kipi kasza, kipi groch"? Czy raczej o nostalgicznych, a hipnotycznych gawędach Andrzeja Stasiuka?
Niewątpliwie każde z tych wydarzeń i wrażeń wzbogacało festiwal, ale bez kontekstu Folkowiska, jego familiarnego nastroju i autentyzmu, nie miałoby takiej siły rażenia, pobudzania emocji i refleksji. Do Chutoru nie jedzie się, żeby posłuchać muzyki albo spróbować swojskiego jadła. Jedzie się, żeby przeżyć bajkę o wsi oraz zaspokoić tęsknotę za szczerymi, naturalnymi więziami międzyludzkimi.
Bo tu jest moje teraz
Folkowisko to interdyscyplinarny i międzykulturowy kocioł gotowany na małym ogniu. To rzeczywistość wykreowana przez grupę pomysłowych zapaleńców. Świat sztuczny - ma własnych reżyserów i aktorów, scenariusz i garderobę pełną strojów ludowych. To także próba przywołania, a raczej ocalenia tego, co współcześnie jest marginalizowane: autentyzmu, wspólnotowości i swojskości. Tu miesza się teraźniejszość z przeszłością, zaciera granice między życiem a sztuką, prawdą a fikcją. Może będzie to stwierdzenie na wyrost, ale zdaje się, że Folkowisko karmi się tym, co teatr już dawno utracił - umiejętnością tworzenia naturalnych, spontanicznych więzi. Kiedy wchodzisz do Chutoru, dostajesz identyfikator ze swoim imieniem, abyś nie był anonimowy w tłumie, żebyś czuł się sobą. Dostałeś czas dla siebie i możesz z nim zrobić, co chcesz - ukryć swoją tożsamość albo ją uwypuklić, obserwować albo uczestniczyć. Znikąd cię nie przegonią, do niczego nie będą namawiać. Program imprezy jest tak poukładany, aby wydarzenia ze sobą nie kolidowały. Jeśli więc chcesz łykać atrakcje garściami - masz taką możliwość. Jeśli chcesz się po prostu spić - to Twoja rzecz. To Twój czas… „Bo tu jest moje tu, bo tu jest moje teraz - gdy ktoś mi to odbiera, to bierze mnie cholera!” - ten zaśpiew z piosenki Żywiołaka stał się hymnem Folkowiska.
Lokalnie i globalnie
Chutor zmienił Gorajec. Wioska, której nie ma nawet na mapie, staje się coraz bardziej rozpoznawalnym miejscem o turystyczno-kulturalnych walorach. Głośniej jest o drewnianej cerkwi, do której wiedzie już nie polna, a asfaltowa droga. Skromny potok stał się atrakcją folkowiskowych rajdów ekstremalnych. Na roztoczańskim festiwalu promowana jest także twórczość lokalnych artystów, jak i regionalna kuchnia.
Z kolei historia Gorajca to dla folkowiczan źródło inspiracji dla scenariuszy Gry Wiejskiej - kostiumowej i improwizowanej zabawy plenerowej. W tym roku jej fabuła nawiązywała do zniesienia pańszczyzny w Galicji - uczestnicy wcielali się w rolę chłopów starających się o wyzwolenie poprzez wykonanie różnych zadań w terenie; był car, duchy, kozacy zaporoscy i pieśni dziadowskie dziadka Olka.
Folkowisko stało się też impulsem do powstania stowarzyszenia, które tworzą krewni Marcina i przyjaciele festiwalu. To oni poprowadzili kampanię ogólnopolską "Jestem ze wsi", której zwieńczeniem była debata o "chamstwie" i szlachectwie podczas Folkowiska. Chcieli zmienić znaczenie słowa "wieśniak", żeby się źle nie kojarzyło, aby ludzie nie wstydzili się swoich plebejskich korzeni.
Jak widać, Chutor to nie jest świat zamknięty, nie żyje sam dla siebie. Chutor to ludzie, którzy chcą zmieniać otaczającą ich rzeczywistość.
Gromada
W teatrze każdy jest sam. Nawet jeśli widowisko jednoczy, to tylko na moment we wspólnym przeżyciu, a najczęściej - bo to najłatwiej - w śmiechu. Rzadko który spektakl tworzy realne więzi. Artyści już na różne sposoby próbowali zburzyć iluzję sztuczności i włączyć publiczność w akt twórczy, aby nadać wydarzeniu znamiona autentyczności. Jednak w hermetycznych salach teatralnych rzadko to się sprawdza. Nie współobeserwowanie, ale współdziałanie najmocniej jednoczy ludzi: taniec, śpiew, wędrowanie, rozmowa. Nic więc dziwnego, że w programie Folkowiska nie było przedstawień stricte teatralnych. Gromada ludzka nie potrzebuje teatru. Teatr karmi się rozkładem wspólnoty. Folkowisko wywołuje takie emocje i taki rodzaj więzi, którego - jak się wydaje - teatr nie jest w stanie stworzyć. Gorajecki festiwal to ludyczny mikrokosmos, w którym zaciera się granica między sztuką a życiem, między ja a my. Prostota okraszona radosnym przebywaniem i rodzinną atmosferą.
Powrót
Można się ze mną spierać, że Folkowisko z teatrem niewiele ma wspólnego, bo przecież tam śpiew i hulanki, garkuchnia i ognisko. Owszem, festiwal w Gorajcu wyrósł z weselnej biesiady, więc ten nastrój swojskiej zabawy i rodzinnego spoufalenia pozostał. W tym tkwi właśnie jego urok. Gdy wejdziesz do Chutoru, do tej enklawy nieśpieszności, refleksyjnej zadumy i radości ze wspólnego przebywania - przepadłeś. Za rok musisz tutaj wrócić. Nawet jak będzie padać. A pada za każdym razem. Ale kto by się tym przejmował…