Fetiwal muzyki etnicznej i folkowej "Ethnosfera" w Skierniewicach to kameralne przedsięwzięcie. Niegdyś odbywało się w plenerze, w pięknych okolicznościach przyrody, na Zadębiu, gdzie obok łąki kusiło jezioro. Można było przyjść z rodziną, skorzystać ze specjałów piknikowej kuchni i popływać, pograć w siatkówkę plażową czy pojeździć konno bądź na rowerze. Nic więc dziwnego, że Ethnosfera w tej konwencji miała wielu zwolenników, wszelako "coś za coś" i w parze ze wzmożoną ilością spożycia piwa na wolnym powietrzu, obniżała się artystyczna ranga imprezy.
Dlatego też, od zeszłego roku "Ethnosfera“ schowała się do kameralnych wnętrzy Miejskiego Centrum Kultury. Mało tego, o zgrozo pojawiły się też bilety!!! Nic zatem dziwnego, że frekwencja na imprezie znacząco spadła, ale to organizatorzy chyba skalkulowali zmieniając po 10 latach formułę.
Mimo tych niedogodności, w zeszłym roku koncerty takie jak: Mario Moita z Portugalii czy Edith Tamayo z Meksyku oraz Pievos z Litwy były oczywistym sukcesem. Skierniewicka publiczność reagowała na tych recitalach spontanicznie i żywiołowo. Festiwal miał też i inne propozycje. Oprócz 6 koncertów, także klub podróżnika, w którym nasz redakcyjny kolega, Witt Wilczyński m.in. opowiadał o swoich wyprawach na południe. Były też spotkania z autorami książek (Iza Żukowaska i autorzy książki "Drzewo życia"). Dodajmy do tego 3 wystawy fotografii i malarstwa, a dla chcących spróbować własnych sił odbyły się warsztaty muzyczne i dziennikarskie. Te ostatnie zgromadziły młodych, niepełnosprawnych redaktorów.
Piszę tu o tym, by pokazać, że "Ethnosfera" przeszła metamorfozę i jak sądzę, niewielu organizatorów zdobyłoby się na taką korektę.
W tym roku, impreza nieco zmyliła publiczność, bo zmieniła datę. Z tradycyjnej od 11 lat lipcowej przeniosła się na ostatni weekend października. Nie było to szczęśliwe posunięcie, bo aura nie sprzyjała wychodzeniu z domu. Pierwszy tego roku śnieg w Skierniewicach to nie kataklizm, ale zawieja była okrutna i nie można mieć żalu, zwłaszcza do wiernej, starszej publiczności, że wolała zostać w domowych pieleszach. Mimo to, z frekwencją nie było najgorzej.
Tym razem rozbudowała się wielce sekcja literacka. Cieszyła się też chyba największą popularnością. Spotkanie ze Stefanem Dardą (ex Orkiestra św. Mikołaja), Witkiem Vargasem (ex Varsovia Manta) i Jerzym Wasowskim (Traperzy znad Wisły) przy okazji ich najnowszych książek przerodziły się w przyjacielskie pogawędki, a dyskusjom nie było końca. Całość zwieńczyło spotkanie ze szperaczami w miejskim archiwum, którzy opowiadali o prawdziwych historiach, jakie miały miejsce w Skierniewicach. Mogłyby stać się kanwą dla skierniewickiego kryminału historycznego. Z kolei dwie wystawy, które pojawiły się w tym roku, związane były z literaturą. Darek Kocurek i grafiki, które między innymi stanowią okładki książek Stefanów Dardy i Kinga oraz grafiki Witka Vargasa. To spotkanie chyba zaowocuje dalszą współpracą między autorami i plastykami, zwłaszcza, że znają się z dawnych, folkowych festiwali…
Klub Podróżnika, to znów w roli głównej Witt Wilczyński i opowieść o podróży do Rumunii. Witt ma tę lekkość opowiadania i czyni to z taką swadą, że ze zwykłej przechadzki po zapałki do kiosku uczyniłby Odyseję. Była też opowieść Weroniki Leczkoweskiej o rodzinnej wyprawie do Rumunii (wyprawie rowerowej) i moja o Norwegii. Ze zdziwieniem obserwuję, że ta część festiwalu cieszy się dość dużym zainteresowaniem i wystąpienia prelegentów zamieniają się w długie podróżnicze narady. Dla sporej części widowni (jest tu dużo osób niepełnosprawnych) to również, może i jedyny, sposób na poznawanie świata.
No i koncerty. Zaczęło się od Marga Muzika z Wilna. Siedmio osobowa formacja, która powstała na gruzach dawnego, kultowego Żalvarinisa. Jeśli ktoś lubi litewski folk, okraszony delikatną barwą gitary elektrycznej, to Marga jest ideałem. Grupa zaśpiewała w sumie 14 piosenek na scenie i z trzy razy tyle w hotelu, gdzie do ich pokoju zeszli się chyba wszyscy nocujący tam właśnie podróżni.
Zupełnie inny charakter miał recital moskiewskiej Nowej Usaby - grupa rodzinna (ojciec, matka i 5-ro dziatek). W repertuarze Okudżawa, Wysocki, stare, białogwardyjskie tanga Leszczenki, romanse Wertyńskiego, sporo cerkiewnych wątków - przepięknie wyśpiewanych na głosy czyste i dźwięczne (pieśni zarówno tradycyjne jak i pisane przez tatkę) oraz pieśni ludowe. Nic dziwnego, że występ był znakomity, a polecił formację sam… Siergiej Starostin, który zapowiada się na rok następny.
Drugiego dnia gruchnęła wieść, że Nina Stiller nie zjawi się na festiwalu. Próbowała, ale ostatecznie na parę godzin przed, głos odmówił jej posłuszeństwa. Zamiast próbować zaśpiewać parę piosenek z bolącym gardłem i z chrypą, obiceła powrócić szybciutko i w pełni formy. Tego dnia więc scenę miały dla siebie czeskie formacje Silent Stream of Godless Elegy i Cruadalach.
Ta pierwsza to morawska legenda folk doomu a druga to młoda, praska formacja grająca folk metal w kraciastą nutę… Wiele osób wyszło, uznając, że nie tego spodziewali się na "Ethnosferze", ale też i wiele starszych, których nie podejrzewalibyśmy o takie sympatie, zostało i z ukontentowaniem klaskało. Brakowało tylko… pogo.
Dzień trzeci to absolutnie fenomenalny koncert chilijskiej pieśniarki Tani Natanjo, która akompaniowała sobie na fortepianie. Mimo młodego wieku, to jedna z najciekawszych latynoskiech pieśniarek naszych czasów. Znakomicie wykształcona, gra projekty z muzyką Piazzolli i Chopina, występuje z orkiestrami symfonicznymi, z jazzowym combo no i solo. Jej wersja, zaśpiewanej na bis "Gracias ala Vida" Violetty Para wbiła słuchaczy w fotele.
No i wszystko dobre co się dobrze kończy, a skończył Kwartet Jorgi z bawarską cymbalistką Elisabeth Seitz i muzyką do niemego filmu Janosik z 1921 roku (prod. słowacka). Dawno nie widzieliśmy Jorgów w tak znakomitej formie. Wydaje się, że jeśli zagrają jeszcze kilka koncertów w tym składzie i z takim polotem, to wielki powrót mistrzów stanie się faktem.