Słuchacze radiowej Trójki znają audycję "Siesta" od 2001 roku. Wyrazistego charakteru nadaje jej prowadzący, Marcin Kydryński, dziennikarz muzyczny, którego zainteresowania oscylują głównie wokół jazzu i muzyki świata. Redaktor Kydryński, który z czasem stał się również producentem i promotorem działań muzycznych, od ubiegłego roku jest też dyrektorem artystycznym "Siesta Festivalu", którzy rozgościł się w Gdańsku.
Różnorodność i kontrasty
Artyści, których w tym roku udało się zaprosić organizatorom, są dobrze znani słuchaczom radiowej "Siesty". Wszyscy to obecnie znane osobistości na mapie muzyki świata. Ich drogi wiodą od Wysp Zielonego Przylądka, przez Majorkę i Izrael, po Portugalię, skąd pochodzi ukochane przez Kydryńskiego fado. Jednak już przed festiwalem, przyglądając się liście wykonawców, można było dojść do wniosku, że pomimo stylistycznej spójności, w tym roku organizatorzy postawili na różnorodność. I kontrasty.
Klimat wyspy Ołowianka
Otwarcie imprezy (27.04) miało miejsce w pięknym budynku Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku, który kontrastuje z resztą architektury wyspy Ołowianka. Mimo, że od lat trwa tam rewitalizacja zapomnianych i zaniedbanych ruin (niektórych jeszcze z czasów wojny!), przyjezdnych spoza Gdańska mogły zdziwić kontrasty, jakie spotkali w tym miejscu. Obok luksusowych apartamentowców stoją stare, przedwojenne czynszówki, ubarwione gierkowską architekturą niskich bloków, w których balkony przyozdobione są świeżo praną bielizną. Gdyby nie to, że gruzowiska dają poczucie dużej przestrzeni, mieszkańcy Lizbony mogliby się na bruku tych ulic poczuć niemal jak u siebie, zwłaszcza że dzień był upalny, doskonale pasujący do muzyki, jakiej mieliśmy słuchać.
W tradycji morna
Artyści z Republiki Zielonego Przylądka rzadko pojawiają się w Polsce, tym ciekawszy okazał się więc koncert Tito Parisa. Co prawda od lat żyje i gra w Portugalii, a jego muzyka, to jeden z najbardziej znanych przejawów kultury luzofońskiej, to jednak w tym specyficznym, portugalskojęzycznym tyglu, udaje mu się pozostać artystą wyjątkowym.
Ze względu na to, że ulubionym instrumentem Tito jest gitara, bardzo bliską stała się dla niego tradycja morna. Gra on i śpiewa z feelingiem, którego nie powstydziliby się najlepsi wokaliści bluesowi i soulowi. Słuchając kreolskich pieśni w wykonaniu tego artysty nie trudno zrozumieć skąd wzięły się w muzyce popularnej te dwa gatunki i targające nimi emocje.
Morna to pieśni o tradycji zakorzenionej w epoce romantyzmu. Wcześniej funkcjonowały w przekazach oralnych, ale właśnie w XIX wieku zaczęto je zapisywać. Słychać to również w utworach, które gra Tito Paris. Ktoś kiedyś powiedział, że jego głos jest delikatny jak jedwab. Trudno o trafniejsze określenie. Słowami pieśni muska on delikatnie uszy słuchacza.
Puryści twierdzą, że Paris miesza zbyt wiele elementów z różnych stylistyk. Na szczęście to nie oni decydują o tym, co grają artyści. Dzięki temu możemy posłuchać właśnie takich występów.
Słuchacze radiowej audycji Marcina Kydryńskiego na pewno już nie raz zetknęli się z tym artystą, dla pozostałych miłośników muzyki świata będzie on raczej człowiekiem, którego wypromowała Mariza, zapraszając do wspólnego muzykowania. Z kolei dla bardziej polocentrycznych jest to jeden z gości Anny Marii Jopek, który zaśpiewał z nią piosenkę "Tylko tak mogło być“ na płycie "Sobremesa". Anna Maria była tym razem gościem Tito na scenie i wykonała z nim dwa utwory.
Podczas koncertu w Gdańsku wszyscy bardzo żywiołowo reagowali na jego sztukę, zwłaszcza w końcowej części koncertu. Początkowo trudno było artyście zmusić publiczność do wspólnej zabawy, choć między utworami oklaskiwano go rzęsiście.
Afrykańskie flamenco, copla & jazz
Concha Buika, to artystka o niesamowitej historii. Urodziła się na Majorce, ale jej rodzina pochodziła z Gwinei Równikowej. Jako jedyna czarnoskóra dziewczynka dorastała wśród gitanos, hiszpańskich Cyganów, którym Federico García Lorca poświęcił swoje "Romancero cygańskie".
Późniejsze, muzyczne wojaże Buiki były bardzo różnorodne. Przez jakiś czas pracowała nawet jako sobowtór Tiny Turner, miała na koncie liczne występy w chórkach i jako artystka wspomagająca innych wykonawców. Być może dlatego pierwsza płyta "Mestizüo" z 2000 r., nagrana razem z pianistą Jacobem Suredą, zawiera muzykę jazzową, z lekkim tchnieniem popu i ledwie śladem pieśni z Majorki. Niekiedy nie wymienia się jej nawet w oficjalnej dyskografii artystki. Dopiero późniejsze nagrania, zapoczątkowane albumem "Buika" (2005) zaowocowały brzmieniem, jakie znamy dzisiaj. Jazz stał się tłem, pop zastąpiła hiszpańska copla, podbarwiona rytmami cygańskiego flamenco, a na pierwszy plan wysunął się afrykański temperament odziedziczony po przodkach z Gwinei.
Festiwalowy koncert, który miał miejsce w sobotę (28.04) zgromadził komplet publiczności. Wiele osób kojarzyło tą artystkę nie tylko z audycji Marcina Kydryńskiego, ale również ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Skóra, w której żyję" Pedro Almodóvara.
Buika rozpoczęła subtelnie, delikatnie. Pierwsze dwie piosenki wprowadziły widzów w magiczny nastrój, ale kiedy już się rozśpiewała, okazało się że w niewielkim ciele tej uśmiechniętej piosenkarki drzemie prawdziwy wulkan energii, który zdaje się rozsadzać ją od środka.
Już na samym początku stwierdziła, że podoba jej się Gdańsk, choć jest w nim coś przerażającego (nic dziwnego, jadąc na koncert musiała widzieć ruiny na Wyspie Spichrzów i na Ołowiance), to jednak jest piękny. Uznała więc, że w tym miejscu czuje się szczęśliwa. Zaczęła droczyć się z pianistą, który próbował namówić ją na śpiewanie wyciskających łzy ballad, od których zaczęła koncert.
Czarnoskóry pianista, Ivan "Melón" Lewis, wydawał się początkowo reżyserem spektaklu, jednak przekorna Buika kazała mu grać wesołe melodie, by mogła dać wyraz swojemu szczęściu. I wtedy właśnie eksplodował wulkan. Nie zabrakło jednak spokojniejszych utworów, takich jak te z filmu Almodóvara.
Swoją otwartością, luzem i bezpretensjonalnością Buika zdobyła serca gdańskiej publiczności. Audytorium zgotowało jej owację na stojąco i wymogło kilka bisów.
Ze względu na bardziej energetyczny charakter sobotniego koncertu jego bohaterem stał się również grający na cajonie Ramón Porrinas. To świetny muzyk, mający na koncie liczne występy ze znanymi wykonawcami z kręgów flamenco, jednak to, co zaprezentował na koncercie w Gdańsku, to sztuka najwyższych lotów. Zastąpił swoją grą całą sekcję rytmiczną, umiejętnie modulując brzmienie bębna.
Sefardyjskie flamenco z arabską nutą
Niewątpliwie największą spośród gwiazd, zapowiadanych na tegoroczną edycję festiwalu, była Yasmin Levy, córka badacza eksplorującego pozostałości przebogatej kultury hiszpańskich Żydów.
Izraelska wokalistka prezentuje w swoim repertuarze wybuchową mieszankę cygańskiego flamenco z pieśniami sefardyjskimi, podbarwioną brzmieniem arabskich instrumentów. Z tego tygla kulturowego, w jakim tkwi rodzina Yasmin, pochodzi muzyka pełna bólu, tęsknoty i trudnego do wysłowienia piękna.
Tak też było i w przypadku niedzielnego (29.04) koncertu Yasmin Levy na Ołowiance. Wokalistka opowiadała nieco o śpiewanych przez siebie pieśniach, choć były to raczej impresje, niż informacje dotyczące ich pochodzenia i treści. Jednak dzięki tym impresjom nieznany słuchaczom, zapomniany już język ladino, którym mówili hiszpańscy Żydzi, stał się nagle jakby nieco bliższy.
Dla wielu widzów bardzo wzruszająca mogła być chwila, w której Yasmin zaśpiewała wraz ze swoim nieżyjącym już ojcem, którego głos odtworzono z taśmy (Yitzhak Levy zmarł, gdy córka miała dwa latka). Celowo piszę „mogła być”, ponieważ z jednej strony był to piękny utwór, z drugiej zaś niebezpiecznie zbliżał się do granic pogrywania na sentymentalnej nucie. Trudno powiedzieć ile w tym wszystkim było rzeczywistej magii chwili, a ile artystycznego wyczucia, ponieważ pieśń ta należy ostatnio do żelaznego repertuaru Yasmin i jej zespołu.
Po sobotnim koncercie Buiki występ Yasmin Levy nie zrobił już chyba na publiczności aż takiego wrażenia. Nic dziwnego, naturalny urok, jakim obezwładniła nas ciemnoskóra wokalistka z Majorki był autentyczny i świeży. Levy zaproponowała świetnie odegrany spektakl muzyczny. Zaśpiewała idealnie, widać było jak doskonale panuje nad swoim głosem, jak świadomą artystkę mamy okazję oglądać. Z drugiej jednak strony afrykańska lawa, którą rozgrzała serca słuchaczy Buika okazała się nie do ostudzenia. Niewątpliwie to właśnie ona wyjechała z Gdańska jako największa gwiazda drugiej edycji Siesta Festivalu.
Lizak zza szyby
Pierwszego i drugiego dnia festiwalu na zacumowanej na Motławie barce, przy restauracji "Miasto Aniołów” odbyły się ekskluzywne koncerty Raquel Tavares, artystki wykonującej najczystsze, pochodzące prosto z Lizbony fado. Ekskluzywność tych koncertów miała dwa powody. Jednym z nich była niewielka ilość gości, jaką można było zmieścić na barce, gdzie w czasie koncertu przy stolikach mieli się jeszcze uwijać kelnerzy. Drugi powód wynikał z pierwszego: bilety na koncerty Tavares były niemal dwukrotnie droższe. W związku z powyższym przedstawiciele mediów nie zostali, rzecz jasna, wpuszczeni do środka, nawet po to, by zrobić zdjęcia. Co prawda, cytując osobę z obsługi: na zewnątrz też słychać, jednak obcowanie ze sztuką w ten sposób przypomina raczej próbę posmakowania lizaka przez szybę.
Nie udało nam się dotrzeć również na koncert Blicka Bassyego, który odbył się na zakończenie festiwalu w klubie "Parlament". Być może wynikało to z naszej niecierpliwości, a może po prostu koncerty klubowe miały odbywać się bez udziału przedstawicieli mediów, choć akurat w tym klubie nie powinno zabraknąć miejsca. W każdym razie nie próbowaliśmy nawet szturmować obleganego wejścia do klubu, dlatego protegowany Richarda Bony musiał zagrać tego wieczoru bez nas.
Jeszcze kilka słów...
Siesta Festival to bardzo młoda impreza, trzeba więc trzymać za nią kciuki i liczyć na to, że wbrew wszelkim kryzysom (zwłaszcza w branży muzycznej), będzie się ona rozwijała i wkrótce stanie się poważną imprezą ze znaną marką. Póki co wciąż pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.
Gdyby nie internet, trudno byłoby się zorientować co, gdzie i kiedy ma się wydarzyć. Plakatów w mieście właściwie nie było, jedynie kilka billboardów, ale bez szczegółowych informacji. Nawet w miejscach, w których odbywały się koncerty nie można było zaopatrzyć się w jakiś folder lub ulotkę na temat imprezy.
Podobnie można by stawiać nieco większe wymagania wobec stoiska z płytami. Absolutne minimum zostało spełnione: można było kupić płyty wykonawców, którzy przyjechali na festiwal, a nawet nieco klasyki. Zabrakło jednak zupełnie elementów pamiątkowych, chyba że za taki uznamy festiwalową edycję składanki "Siesta" z nagraniami wybranymi przez Marcina Kydryńskiego.
Kluby festiwalowe kojarzą się zazwyczaj z tradycją radosnego, czasem nawet nieco biesiadnego grania. Organizatorzy zrobili z tej biesiady elitarną imprezę, przypominającą raczej spotkanie lokalnego biznes klubu, niż koncert w ramach festiwalu z muzyką świata. Nie odmawiam racji bytu takim przedsięwzięciom, ale dobrze by było, gdyby obok tego rodzaju koncertów działo się coś jeszcze, ażeby Gdańszczanie wiedzieli, że w ich mieście odbywa się taki festiwal. Wystarczyłoby do tego klika młodszych zespołów i scena plenerowa, która stanowiłaby reklamę biletowanych koncertów.
O tym jakimi drogami potoczą się losy tej imprezy dowiemy się dopiero za rok. Ale już dziś warto nadstawiać ucha i słuchać trójkowych audycji. Kto wie, może znajdą się tam jakieś fragmenty koncertów? Każdy z nich był wyjątkowy i warty uwagi. Poza tym prędzej czy później prowadzący zacznie na pewno zdradzać swoje plany dotyczące kolejnej edycji. Trzeba więc trzymać rękę na pulsie, by przekonać się kogo będziemy gościć w Gdańsku w przyszłym roku.
II Siesta Festival, 27-29.04.2012, Gdańsk