Jak podkreślało wielu, to była wyjątkowa edycja, a mnie znów nie udało się być wszędzie, by wszystko zobaczyć, poczuć. Znak to, że festiwal co najmniej nie spuścił z tonu.
Po piątkowych koncertach w Ośrodku Kultury, i długiej sesji, niemal do rana, pod zamkiem mówiło się dużo o występie braci Freda (akordeon) i Jean-Charlesa Guichen (gitara) oraz innej dwójki: Tima O’Connora i Paula Daly.
To, co braciszkowie z Bretanii wyrabiali z instrumentami wprawiało w podziw. Mogli się o tym przekonać także Ci, którzy dotrwali do niedzielnego finału. Wspaniale, że organizatorzy zapraszają do Będzina takich Mistrzów, zwłaszcza, że oni chętnie dzielą się swą wiedzą i umiejętnościami. A jak się bawią…
Podobnie rzecz się miała z Timem i Paulem. Aktywni, otwarci, nieszczędzący sił i repertuaru, zyskali także sympatię festiwalowiczów, która ujawniła się później na ich sobotnim koncercie na scenie głównej.
Niestety, nasze stoiskowe zawirowania, sprawiły, że umknął mi koncert duetu Tomasz Biela i Rafał Kwietniewski otwierający dzień drugi. Dwójka ta wprowadza na scenę melodie i tańce nie tylko z Bretanii, ale z całej Francji, masowo prezentowane na tamtejszych balfolkach. Za to udało mi się posłuchać Balzingi (zdjęcie powyżej). Bardzo dobry koncert. W porównaniu do ostatniego spotkania z tym zespołem, znów odnotowałem, że panowie wskoczyli na kolejny poziom muzycznego wtajemniczenia. To grupa, która cieszy się muzyką i przede wszystkim gra do tańca. A robi to tak swobodnie, że trudno się nie zasłuchać, o tańcu nie wspominając.
Co roku niesamowite wrażenie robi na mnie będzińska publiczność, która od pierwszego tonu, do ostatniego danego dnia, tańczy do niemal wszystkiego, co popłynie ze sceny. Widać tu ogromną pracę wszystkich tych, którzy udzielali się jako wykładowcy na warsztatach tanecznych. Jednego z nich - Tomka Kowalczyka (o jego jubileuszu pisaliśmy tutaj), który latami nauczał tańców bretońskich pod zamkiem, mieliśmy okazję gościć w tym roku na naszym stoisku. Obserwowanie ze wzgórza zamkowego tego falującego lub wirującego tłumu, przypominało mi festiwale w Bretanii, gdzie publiczność nie przepuszcza żadnej okazji, by ruszyć w tany.
Koncert niedzielny otwierała grupa Shandon Bells (pominąłem w pierwszej wersji relacji - wybaczcie). Zespół kompletnie mi nieznany, choć nie raz już natrafiałem na nazwę w róźnych koncertowych relacjach. Pięciu panów (z tradycyjnym instrumentarium, w tym m.in. gitara, bodhran, skrzypce, flet i... banjo tenorowe!) wystąpiło z tradycyjnym repertuarem, w którym znalazły się zarówno utwory instrumentalne, jak i - za rzadko na scenie irlandzkiej słyszane przeze mnie - songi pubowe, pijackie, itp. - nie tylko irlandzkie, ale też szkockie. Wielki plus za to.Wyróżnia ich też banjo, którego charakterystyczna barwa brzmienia sprawia, że nie da się nie przystanąć i nie posłuchać.
Niespodzianką sporą był niedzielny występ Macala Trio w… czwórkę, a nawet piątkę. Na scenie bowiem, zastępując Ewelinę Grygier, pojawił się z fletami Piotrek Głowacki. Nową osobą była też skrzypaczka - Angelika Hudler z Austrii (oj lubią tych Austriaków, przypomnę, że rok temu w składzie innej grupy Małgosi Mycek, Eweliny Grygier i Tomka Bieli czyli Danaru, pojawił się także skrzypek z Austrii).
Ale największą niespodziankę sprawił chyba Mateusz Wójcik, tancerz, jeden z czołowych w Europie, który specjalnie na występ z Macalą, przyjechał do Będzina. Niestety, aura nie była łaskawa. W trakcie efektownego stepu Mateusza roszalała się ulewa, krótka, ale gwałtowna i występ trzeba było przerwać. W nagrodę za wytrwałość widzowie obejrzeli dokończony koncert przy przepięknej tęczy.
Tu muszę pogratulować prowadzącemu - Grzegorzowi Chudemu. Nie raz już bawił mnie do łez zabawnymi tekstami, zmuszał do przemyśleń celnymi komentarzami, o tnących ripostach nie wspominając, ale za wymyślenie i poprowadzenie z widownią "parasolowej" choreografii do puszczanej z głośników "Deszczowej piosenki", w trakcie oczekiwania na uspokojenie się sił natury - brawa, za refleks. Parasolowy balet pod zamkiem, że ho ho ;)
Ale to nie koniec nieprzewidzianych wypadków. Podczas kolejnego występu, grup Beltaine i Glendalough, nagle "zniknął" prąd. Przez moment wydawało się, że to celowy zabieg, bo ciemności i cisza, zapadły dokładnie w momencie jednej z figur wykonywanych przez tancerzy. Po chwili dotarło do nas jednak, że to awaria. Na szczęście krótka i ostatnia.
Nie udało mi się w tym roku obserwować zbyt wielu wyjść tancerzy. Tradycyjnie pojawiły się grupy Galway, Glendalough, przybyli też tancerze z Eibleann (duże uznanie dla tych ostatnich za taniec marionetek i scenę z "pociąganiem za sznurki", synchronizacja tancerzy idealna, miło było patrzeć jak to wszystko "chodzi", na dodatek w rytm muzyki irlandzkiej). Był też zespół Démáirt z Czech - udało mi się zaliczyć tylko jeden ich pokaz, więc trudno jakoś wyrabiać sobie opinię, było... tanecznie.
Nie udało mi się też dotrzeć na niedzielne spotkanie z baśniami w wykonaniu grupy Galeony Baśni. Walijska baśń pt. "W stronę krainy Elfów" zgromadziła liczne grono słuchaczy, nie tylko milusińskich z rodzicami.
Niewątpliwie jednak tematem numer jeden, wszelkich pofestiwalowych rozmów, wspomnień w długie zimowe wieczory, będzie grupa Bags of Rock. Ta młoda szkocka formacja zyskała sobie chyba tyle samo oddanych fanów, co przeciwników. Komentarze po ich koncercie były tak skrajne, że podobnych nie pamiętam w historii będzińskiej imprezy (ale nie wszystkie edycje śledziłem).
Koncert ich był o tyle niesamowity, że kompletnie inny od tego, do czego przyzwyczaili mnie organizatorzy. Niemal hardrockowa wersja irlandzkich tradów, szkockich melodii, ale też rockowe utwory na dudy (jest takich kapel parę w świecie) uruchomiła drzemiące dotąd w publiczności instynkty. Niejednego celtofana wyrwała z jigowo-reelowego letargu, innych wręcz odrzuciła spod sceny. Zachwytów po koncercie było mnóstwo, płyty zniknęły błyskawicznie, a wielu szukało ich jeszcze dnia następnego, komentując długo to wydarzenie.
Koncert zrobił wrażenie. Przyciągnął też nieco inny rodzaj publiczności - fanów ostrzejszego grania (folk-metal na "Zamku" ?! ;)).
Gdy pytałem o powody wyboru tego zespołu jednego z organizatorów, usłyszałem, że to wyjątkowa grupa, ze względu na to, jak podchodzi do muzyki tradycyjnej. Ich sposób aranżowania, rytmizowania utworów - przykuwa podobno uwagę. Piszę "podobno", gdyż dotrwałem tylko do początków "Whisky in the Jar". Poziomu hałasu, jaki docierał ze sceny, moje ucho jakoś nie mogło przyjąć obojętnie. Przyznać trzeba, że Bags of Rock w Będzinie to była odważna decyzja.
Na świecie często w programy festiwali celtyckich (zwłaszcza te nastawione na turystów), wkłada się grupy niekoniecznie znane ze sceny celtyckiej - gwiazdy rocka, popu, itp. Dywersyfikacja produktu efekt ma taki, że fani rocka, fani folku, metalu, bawią się często wspólnie do rana. Ale widziałem też w Paimpol, jak po koncertach muzyki tradycyjnej publiczność masowo opuszczała teren festiwalu, udając się do pubów na sesje, bo zaproszona mega-gwiazda ich nie interesowała.
Ciekawi mnie czy festiwal w Będzinie pójdzie w tę stronę, i jak przyjmą to, najwierniejsi tradycji, jego fani. Część z nich, podobnie jak ja, szybko zniknęła spod sceny.
Osobiście uważam, że aż takie eksperymenty "Zamkowi" nie są potrzebne. Pogo pod sceną i wywijanie glanami zupełnie mi tu nie pasują.
XII Festiwal Muzyki Celtyckiej "Zamek", 22-24.08.2014, Będzin
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia.