W średniowieczu produkowano, w samym tylko ośrodku Zella-Mehlis w Niemczech, około 2 miliony sztuk drumli rocznie. Do Anglii drumla trafiła za sprawą stacjonujących tam rzymskich legionów. Gdzie dzisiaj jest drumla? Kiedy można ją usłyszeć? Odpowiedź jest zaskakująco blisko…
Data i miejsce: 28 i 29 listopada, Kraków ul. Kanonicza 15 (u stóp Wawelu) w siedzibie fundacji „Korzenie”, sala „Wernyhora”.
Organizator: Iwona Furmańczyk, Fundacja "Korzenie".
Wykładowca: Jerzy Andruszko, z Brzegu.
Najmłodszy uczestnik: Piotruś W., najstarszy - Marek W. Bynajmniej nie znaczyło to, że było nas tam tylko trzech :). O dziwo: w grupie początkujących były aż trzy dziewczyny: organizatorka spotkania Iwona z Fundacji, Olena (mówi po ukraińsku!) i Basia (prowadzi radio internetowe „Radiopryzmat”). Do tego Piotruś i już skład „początkujących” gotowy.
Wprowadzenie do zajęć
Na stole mnóstwo drumli. Pierwsze słowa wstępu na temat drumli i istniejących szkół: huculskiej, norweskiej i irlandzkiej. Oczywiście w Europie. Poza tym o bardzo silnych środowiskach w Austrii i Niemczech. Dla niedowiarków pokazy możliwości drumli na DVD – oglądamy filmy z występów w trakcie festiwali drumlistów – pośród nich Kazachstan prezentuje ciekawy zestaw: grający solista plus ustawiony na bębnie drewniany wielbłądzik poruszany ręką grającą na drumli – oryginalny, żyjący do dziś rodzaj rozrywki jarmarcznej. Niewiarygodne w dobie gier komputerowych… Drumla przedstawiona jest jako jeden z najbardziej archaicznych instrumentów muzycznych świata. Jedyny znany, który wykorzystuje człowieka jako pudło rezonansowe. Przegląd wydawnictw anglo i francuskojęzycznych, w tym naukowych pokazuje nam ukryty świat – świat fascynatów drumli ze wszystkich kontynentów. Poznajemy muzeum drumli i jego wietnamskiego szefa - w Paryżu. Dostajemy listę festiwali: Norwegia, Niemcy, Austria, Stany Zjednoczone. Podczas pokazu – już na żywo-możliwości i brzmienia różnych instrumentów z całego świata pojawia się Chomus – święty instrument z Jakucji. Może nie służy do kontaktów ze światem duchów tak jak jakucki bębenek , ale podobno potrafi leczyć dźwiękami. Dowiadujemy się, że w Polsce istniała tradycja grania na drumli do ok. połowy XVII wieku. Potem prawie całkowicie zanikła. Brak muzyków, brak wytwórców. Pozostaje na obrzeżach muzycznych i geograficznych – na huculszczyźnie na przykład. W letargu takim trwa do dziś…
Początkujący na start!
Potem zaczęły się ćwiczenia – pokazujemy co umiemy i z czym przychodzimy. Okazuje się, że nasze instrumenty to całkowity szmelc. Drumle Schwartza są złe, mają za duże szczeliny, brak kalibracji (tonacji) utrudnia akompaniament czemukolwiek, słaby materiał skraca życie instrumentu (sam kiedyś na koncercie „wystrzeliłem” z takiej odłamkiem ze sceny. Nikt nie ucierpiał). Lepsze nieco – „Zimmer”, z wytwórni „za płotem” obok Schwartza, ale już nieco lepszej jakości. I kolorowe.
Po wymianie gadżetów na te uprzejmie pożyczone od prowadzącego, nieco lepsze instrumenty - zaczęliśmy grać. Uczestnicy rozchodzą się po kątach, każdy grając swoje.
Trzy godziny zajęć przeleciały jak z płatka – kolejne indywidualne lekcje przy wspólnym sześcioosobowym stole, wspólne ćwiczenia i na koniec coś w rodzaju drumlowego „jam” – utrzymanie rytmu. Ale początki są istotnie trudne.
Anegdota
Iwona zaciekle gra na drumli a w tym samym momencie Jerzy Andruszko proponuje: „przejdźmy na ty: jestem Jurek” .
Pada równie uprzejma odpowiedź: „Michaaywaygyggaaoooaaa”, bo Iwona ani myślała oderwać drumli od ust!
Wymiatacze
Grupa „zaawansowana” przyszła punktualnie na 13.00. W tym i ja . Czekają nas 3-godzinne zajęcia. Dla mnie to właściwie kolejne 3 godziny „brdią, brdią…”
Tym razem sami faceci: architekt, właściciel firmy, pracownik organizacji pozarządowej, student, urzędnik, handlowiec. Od razu przegląd instrumentów. Surowa ocena i tak jak u „początkujących” kończy się na „pożyczce” drumli z Austrii i – jedziemy!
Melodia krąży wokół stołu podejmowana przez kolejnych graczy. Tutaj moje notatki się urywają, bo ręce zajęte. A działo się niemało. Ćwiczenia z oddechu, z modulacji językiem, utrwalenie właściwej pozycji do gry. Puszczane przykłady z DVD aby podłapać „melodię, rytm” - potem jeden zaczyna, kolejni się dołączają. Oberek drumlowy - faktycznie po minucie zaczyna się robić transowo.
Nalot
Drugiego dnia do grupy początkującej wpada niespodziewanie jakaś ekipa – mówiąca po niemiecku. Okazuje się, że to grupa studentów z Ukrainy (jakiś niemiecko-ukraiński program studencki?) Wtedy wychodzi na jaw, że Olena mówi po ukraińsku. Następuje improwizowany, malutki pokaz, zwłaszcza, że dziewczyny dokonały niezwykłego skoku – dzisiaj grają zupełnie bez hamulców, płynnie i głośno! Padają wyrazy podziwu ze strony Jurka. Ukraińcy dowiadują się że to „drimba” – instrumencik, który właściwie powinni znać z własnego podwórka.
Kolejne próby grania razem z CD i przyswajanie tematów i rytmów. Pod koniec „Czerwone jabłuszko” jest wałkowane na wszystkie strony i brzmi coraz bardziej czytelnie. Instrumenty słabszej jakości zdecydowanie idą na bok… gramy na „szkoleniowych”. Jurek jest bardzo uprzejmy – nawet okiem nie mrugnął i pożyczył nam swoje. Tylko trzeba było po spirytus do sklepu wyskoczyć do… dezynfekcji. Naprawdę. Pierwszy w miarę świadomy wniosek: wokaliści (nawet ci „pseudo”) mają jednak dużo łatwiej - utrzymanie tonacji jednak gra rolę. Dobrze jest mieć słuch. Poza tym operowanie językiem, krtanią, gardłem, przeponą jest bardziej świadome i przez to łatwiejsze.
Co dalej?
Wnioski może i proste ale za to są. Po pierwsze nie bać się. Po drugie: dużą część roboty odwala za nas DOBRY instrument. Po trzecie: krzywa nauki jest na początku dość stroma: parę chwil i już zaczynasz „brzdąkać” aż echo niesie. I najważniejsze: po paru dźwiękach już mniej więcej wiesz: kochasz to albo nie.
Ja tak. Coraz bardziej!
http://drumla.republika.pl