Czas na słów parę o europejskiej części tegorocznego Skrzyżowania Kultur. Dwa dni poświęcone Polsce i Europie upłynęły w klimatach bardzo zróżnicowanych brzmieniowo. Od nizinnej Polski po bliskie wpływy romskie i dalekie wpływy perskie.
Środowy wieczór (19 września) nie był już tak licznie obsadzony jak niedzielny - ale kto nie był od samego początku "Sounds of Poland" - ten stracił sporo.
Dźwięki z Polski
Szybki, dynamiczny i przemyślany set WoWaKin Trio przyniósł z sobą ożywczy powiew świeżości. Zagrali przede wszystkim nutę opartą o tradycyjne brzmienia nizinnej Polski ale w sposób nieortodoksyjny i innowacyjny. WoWaKin to teoretycznie „tylko” trójka ludzi na scenie ale to też aż orkiestra. To młoda ekipa, która autentycznie kocha te brzmienia i gra je po nowemu, wprowadzając np. falset a la Bee Gees w tradycyjnych przyśpiewkach, piękny, młody, kobiecy głos Pauliny, kalimbę do tradycyjnej kołysanki czy radosne plumkanie bandżolki w zasłyszanym od wiejskiego mistrza miejskim "Ślołfoksie". Jest u nich też zdrowe sięganie po dawne teksty rubaszne, nawiązujące do damsko-męskich relacji i poprzez muzykę przywracanie im młodego ducha. I moim zdaniem był to najlepszy zespół tego wieczoru! Nie miał "skupionej, nabożnej czci" wypisanej na twarzach podczas gry (piję tu, bez urazy, do części kapel naśladujących bezkrytycznie, 1:1, wiejskich mistrzów), tu jest nowa droga naszej rodzimej nuty ludowej. Droga, którą podąża część środowiska wywodzącego się czy to z Domu Tańca, czy uczestników Taborów. Scena tradycyjna wychowała sobie, od czasów pionierskich "Korzeni" w stołecznym Remoncie (lata 90. XX wieku) co najmniej jedno pokolenie wiernych słuchaczy i muzyków. WoWaKin Trio jest tego znakomitym przykładem i zaproszenie ich na "Sounds of Poland" przez włodarzy festiwalu było strzałem w 10! I choć sala nie sprzyjała tańcom, było wirowanie pod sceną, była moc!
Bester Quartet zagrali co prawda poprawnie i z dawką humoru ale zrobili na mnie wrażenie, jakby się gdzieś spieszyli – to nie była ta sama moc, którą mieli w zeszłym roku podczas swojego świetnego występu w BCK-u w ramach „Folkowo Bemowo”. Mając jeszcze w pamięci znakomity gig Kroke na festiwalu Pannonica, BQ troszkę mnie rozczarowali. Niemniej między utworami utrzymali humorystyczny ton, co miło przełamywało filharmoniczny ton wirtuozerskiej klezmerki. Być może nie rozpędzili się dobrze ze względu na ograniczony czas seta. Ale, jak sami stwierdzili, w Warszawie grają de facto częściej niż w ich rodzimym Krakowie, tak że zapewne znów niebawem zawitają do stolycy. I chętnie ich znów zobaczę i posłucham.
Perska nostalgia
Po krótkiej, można powiedzieć, meczowej przerwie (15 minut i gong wzywający do części koncertowej namiotu) nastąpiło zapowiadane, epokowe polsko-irańskie wydarzenie muzyczne. Był to też występ pani Dyrektor z zespołem uczennic i zaproszonymi gośćmi. Jedno trzeba przyznać na pewno już na początku: Maria Pomianowska & Hossein Alizâdeh World Ensemble nie pozostawili publiczności obojętnej! Ta podzieliła się na zachwyconą i rozczarowaną. Ja osobiście znalazłem się w grupie drugiej. Nic nie ujmując wirtuozerii tak tej polskiej jak i irańskiej, miałem wrażenie, że projekt jest raczej spotkaniem znajomych na jam session. I być może lepiej bym odebrał te improwizowane dźwięki, oparte na perskim folklorze i polskiej muzyce dworskiej domieszkowane dużą dawką "smuteczkowego" oblicza orientu w klubie festiwalowym lub "we fojerze"... Niemniej szanuję, że Maria Pomianowska od lat konsekwentnie uskutecznia swoją nostalgiczną brzmieniowo, muzyczną wizję bez względu na panujące w folku i etno mody. Taką postawę zawsze cenię.
W pewnym momencie została zapowiedziana polska pieśń w fuzji z muzyką kurdyjską. Długi wstęp nie wskazywał na to, że będzie to... "Lipka Zielona". Była to jedna z najsmutniejszych, najwolniejszych w tempie i najdłuższych wersji tego polskiego evergreena, jaką słyszałem w przeciągu kilkunastu ostatnich lat. Niemniej wydałem z siebie głębokie westchnienie znużenia, ponieważ "Lipek Zielonych" nasłuchałem się w lipcu w Wiśle pod dostatkiem w wersjach od tych ZPiT-owych po wcale niezłe interpretacje góralskie. A wcześniej w wielu miejscach w Polsce podczas licznych koncertów, podczas których trafiały się i wykonania folkmetalowe... Tak jak jakieś 15 lat temu z hakiem "Jovano Jovanke" a wcześniej "Matulu moja" i "Whisky moja żono", tak teraz niepodzielnie rządzi "Lipka Zielona" i pewnie to jeszcze trochę potrwa. Tym bardziej szkoda, że zespół wybrał właśnie ten utwór. Ale być może dzięki temu trafi on do innej publiczności, np. tej bardziej filharmonijnej lub zagranicznej, która nie jest z "Lipką" osłuchana. I będzie to ponowne odkrycie... Z czasem projekt polsko-perski zaczął się trochę powtarzać muzycznie, mimo, że tempo nieznacznie przyspieszyło. Co się albo podobało, albo nie. Część ludzi wychodziła po kolejnych kawałkach, ktoś tam "przyciął komara", pozostali, którzy złapali ten mistyczny trans, klaskali coraz bardziej żywiołowo. Doczekałem do końca, odpuszczając sobie bis.
Wirtuozerska Orkiestra Cygańska
Na projekt Agaty Siemaszko z romskimi muzykami ze Słowacji i Węgier (czwartek, 20 września) czekałem z niecierpliwością. I ta część festiwalu i "Kolektywu Europa" była dla mnie najważniejszym wydarzeniem muzycznym tej edycji SK. Prapremiera projektu Lačhe Lavutara stała się faktem właśnie w namiocie festiwalowym co na pewno zapisze się w historii "Skrzyżowania". Muzycy wchodzili na scenę pojedynczo, witani brawami, grając krótkie, riffujące solówki na swoich instrumentach. Muzyczna podróż taborem Agaty & Lačhe Lavutara nie ograniczyła się tylko do Słowacji i Węgier. Była też Bośnia, Serbia, południowa Rumunia i Transylwania. Mistrzowskie skrzypce jedynej uznanej przez Romów słowackich Romów prymistki Barbory Botošovej (córki wirtuoza Eugena Botoša i wnuczki Jana Berkyego Mrenicy) już od pierwszych chwil prowadziły ożywiony dialog muzyczny z altówką Róberta Lakatosa, kontrabasem Jancsi'ego Rigó, cymbałami Miroslava Rajta, gitarą Kuby Bobasa Wilka i stołecznymi perkusjonaliami Krzysztofa Guzewicza. Agata zaśpiewała najpierw po słowacku, następnie po węgiersku a muzyka płynnie zmieniała się od słowackich Tatr po węgierską Pustę. W pewnym momencie do zespołu dołączył, zaproszony przez Agatę do tego projektu, Kálmán Balogh. Na Węgrzech (i nie tylko!) człowiek-legenda. To nauczyciel wielu uznanych dziś muzyków (w tym naszego dobrego znajomego Bálinta Tárkány Kovács'a z etno-jazzowej formacji Tárkány Művek), wykładowca uniwersytecki i jeden z najlepszych na świecie cymbalistów romskich. Jego pojawienie się na scenie było dodaniem wisienki do tego przepysznego, romsk0-podhalańsko-bałkańskiego tortu!
Muzyka podryfowała do Rumunii - najpierw na południe, w klimaty bliskie manele de petrecere i muzică populară a następnie na północne pogranicze, do Transylwanii. Potem przez Węgry, Serbię i wschodnią Słowację wróciła nad Wisłę. Bis był po polsku, o wyjściu ze złotej chmury. Charyzma Agaty, humor Bobasa, wirtuozeria cymbalistów, cudowne riffy skrzypcowe i stołeczny akcent perkusyjny stworzyły klimat niepowtarzalny. Projekt zadebiutował niezwykle udanie i tu należy się ukłon włodarzom festiwalowym za to, że stało się to właśnie na Skrzyżowaniu Kultur. Trochę szkoda, że w środku tygodnia zamiast np. koncertu rozpoczynającego w niedzielę lub finałowego w sobotę - ale to było po prostu wspaniałe. To jest zespół na miarę światową. Wirtuozeria z szacunkiem dla tradycji, oparta również o własne kompozycje, podparte brzmieniem głosu Agaty z charakterną chrypką. To jest po prostu romski Dream Theater sceny world music! Do tego niezwykle mile zaskoczyli mnie panowie dźwiękowcy - dźwięk niósł się dobrze, mimo licznego składu na scenie i dwóch zestawów cymbałów nie było hałasu, za to dźwięk pieścił uszy i trafiał wprost do serducha. Nic dziwnego, że publiczność zgotowała muzykom długą owację na stojąco!
Swoją drogą pamiętam Agatę z czasów jej występu podczas różnych edycji konkursów "Nowej Tradycji" (duet z Kubą Bobasem i S.H.A.) i gościnnie z Mostar Sevdah Reunion. I już wtedy byłem pod wrażeniem ile pozytywnej energii i muzycznej magii jest w tej przesympatycznej, filigranowej osóbce! Dziś Agata jest już gwiazdą cygańskiej nuty i world music z najwyższej ligi a ja czekam na kolejną płytę - tym razem z Lačhe Lavutara.
Luz, blues i Sunu Gaal
W drugiej części zagrali wyluzowani weterani radosnego grania senegalskiego - Orkiestra Baobab. I byli jak podróż przez miejskie, brukowane uliczki starym, dobrym Jelczem PR 110. Jak się rozbujali na tylnych siedzeniach, to już tak dotrwali aż do pętli. Saksofony, bębny, gitary (dodajmy, że troszkę rozjechane w fazie - oni się chyba nie do końca w odsłuchach słyszeli), szczypta bluesa, szczypta oldschoolowego funky/disco, szczypta ska, szczypta roots reggae i dużo słońca. Ot prosta, wesoła, sympatyczna muzyka na wieczór. I jak rozmawialiśmy "we fojerze" ze znajomymi - instrumenty muzykom nie przeszkadzały a i na dzbankach, patelniach i tarkach też by zagrali taką samą nutę z taką samą dozą radości, którą zresztą ogarniają od ponad 40 lat. A i to, że Orkiestra Baobab zagrała na "Kolektywie Europa" też jest znakiem naszych czasów. Co ciekawe, wystąpili w lekko okrojonym składzie - jeden z gitarzystów został zatrzymany na lotnisku w Lizbonie i odesłany do Senegalu. Dlaczego? Tego konferansjer nie podał, he, he... Ale i tak koncert się udał, publiczność falowała niezależnie od tego, czy miała na głowie dredy, czy modne czapeczki z płaskimi daszkami, czy chusty, czy dyskretne łysinki.
Do końca festiwalu królowała już, dość zróżnicowana, nuta afrykańska. O tym napiszemy w kolejnej, ostatniej już relacji z 14 SK.