Pierwsza niespodzianka piątkowego wieczoru czekała na widzów już przy samym wejściu na salę. W namiocie nie było charakterystycznych czarnych krzeseł. Ich brak sugerował inny charakter koncertu tego dnia.
Korzennie, popowo, rytualnie
Pierwszym występującym był King Aysoba, legenda muzyki kologo z północno-wschodniej Ghany. Ta stosunkowo prosta, rytmiczna, przez niektórych odebrana nawet jako hałaśliwa, akustyczna nuta, to rodzaj folkloru. Jej nazwa wywodzi się od popularnego w Zachodniej Afryce instrumentu - prostej, dwustronnej lutni zrobionej z tykwy i obciągniętej kozią skórą. Słuchałam artysty wcześniej na kanale youtube. Na tych nagraniach charyzmatyczny King Aysoba śpiewa przejmującym głosem o problemach swojej rodzinnej Ghany i na swój sposób przypomina współczesnego barda, takiego jakim dla Warszawy był Stanisław Grzesiuk. Charakterystyczny, nieco „skrzeczący” głos i proste niczym punk-rock rytmy, oparte na archaicznych nutach i zagrane na akustycznych instrumentach to znak rozpoznawczy "króla muzyki kologo". Choć nie jestem fanką afrykańskiej nuty, to Kinga Aysobę szanuję za szczerość przekazu i prostotę, którą widać było nawet na teledyskach. Niestety, nie zdążyłam na ten koncert.
A kolejnym punktem piątkowego, festiwalowego programu był koncert, rozreklamowanej jako jedna z głównych gwiazd festiwalu, wokalistki i autorki tekstów, Nneki Egbuny. Urodzona w Nigerii artystka wyemigrowała do Niemiec i dopiero tam rozpoczęła swoją karierę. Nneka - w przeciwieństwie do króla muzyki kologo - przesiąknięta jest kulturą europejską, a uściślając, multikulturalnym oddechem portowego Hamburga. W materiałach prasowych jej muzyka przedstawiona została jako "najbardziej zbliżona do soulu i reggae", ale o tym za chwilę...
Początek był obiecujący – lekkie reggae z bujającym wokalem i prostym tekstem. Później podryfowała w klimaty soulowo-popowe, śpiewając m.in. różne nostalgiczne ballady, ale w porównaniu np. z autentycznym zaangażowaniem Waldemara Bastosa wypadła po prostu blado. To była muzyka klubowa i daleko jej było do protest-songów Marleya, którego twórczość podobno jest źródłem inspiracji Nneki. Jako że kiedyś byłam fanką Boba M. i polskiej odmiany reggae (Izrael i Daab), tym bardziej widziałam wielką przepaść, którą przedstawiała sobą propozycja Nneki. Możliwe, że muzyka artystki jest skierowana do młodszego słuchacza niż ja i nie do miłośników reggae. Nie słyszałam elementów etnicznych w tym, co prezentowała na scenie. Towarzyszyli jej gitarzysta, basista, klawiszowiec i perkusista. Prawdę pisząc, nie wiem w ogóle czemu jej występ znalazł się w programie takiego festiwalu, nawet jeśli artystka ma już swoich fanów w Polsce (okrzyki "We love you!" dobrze słyszalne były z publiczności).
Dopiero tunezyjsko-francuski projekt Ifriqiyya Electrique (trzeci występ tego dnia) był czymś, co głębiej przyciągnęło moją uwagę. To połączenie pogańskich kultów Afryki z industrialnym metalem i dark-electro było wybuchową, dobrze przemyślaną mieszanką. Zespół ma już za sobą sporo koncertów w Europie, m.in. gig na duńskim festiwalu Roskilde. W Polsce zagrali już w zeszłym roku w ramach targów WOMEX w Katowicach, ale nie miałam okazji ich wtedy posłuchać.
Mieszanie się wierzeń pogańskich z islamem i chrześcijaństwem w Afryce to bardzo ciekawy temat i dzięki Ifriqiyya Electrique można go było namacalnie poznać. Przez organizatorów Skrzyżowania Kultur został opisany następująco: "coroczny rytuał Banga, który stał się podstawą ekspresji zespołu, jest formą adorcyzmu – duch zwany rûwâhîne nie jest wypędzany, ale przyjmowany w transie do ciała uczestnika ceremonii."
W namiocie festiwalowym najpierw rozległy się dźwięki afrykańskich bębnów i kastanietów qraqeb. Następnie "kapłani" wkroczyli na scenę i rozpoczął się rytuał Banga w wersji muzycznej. A był to dopiero początek szaleństwa... Dużą zaletą tego spektaklu (używam tego słowa, bo było to coś więcej niż zwykły koncert), w którym transowo-psychodeliczna muzyka Zachodu łączyła się z korzennym graniem z Tunezji, były multi-medialne wizualizacje. Angielskie napisy na urywkach filmów dokumentujących obrzęd dobrze tłumaczyły istotę rytuału. Sala szybko złapała rytm i pulsowała w szaleńczym tempie bębnów, transowych wokaliz, rytualnych pomruków oraz schizoidalnych brzmień elektrycznej gitary z nałożonymi dark-electro bitami, wspomagającymi żywe brzmienie bębnów. Bębniarze zespołu (rodem z Tunezji) również wpadli w trans. Pod koniec jeden z nich w stroju szamańskim (notabene do złudzenia przypominającym stroje naszych Dziadów Żywieckich) wmieszał się w tłum i rytmicznie tańczył wraz z publicznością, która nie chciała puścić artystów ze sceny i żądała kolejnych bisów.
Ta część piątkowego wieczoru była połączeniem seta techno, koncertu metalowego, rytuału religijnego i filmu dokumentalnego, zmontowanego w formie teledysku. Na pewno był to najbardziej nowatorski i transowy występ na festiwalu. Nie mogę użyć tu słowa "koncert", bo nie do końca oddaje ono to, co wydarzyło się na sali. Później był już tylko "after" w pobliskiej Cafe Kulturalna, gdzie jeszcze długo po północy gałkami kręcili DJ-e.
Nostalgicznie i jazzowo
Ostatniego dnia na scenie dominowała nostalgia, i podobnie jak wcześniej, nie zabrakło różnych komentarzy. O ile co do koncertu Mulatu Astatke (Etiopia) zdania były raczej zgodne, to pierwszy z występujących tego dnia muzyków, Tigana Santana z Brazylii, wzbudził wśród moich znajomych skrajne emocje. Smutne, nastrojowe granie jednych znudziło, innych zachwyciło. Nie była to moja muzyka.
Przejdźmy zatem do samego finału, który rzeczywiście był porywający. Mulatu Astatke to wiekowy już (ale bardzo dziarski!) mistrz i twórca ethio-jazzu, czyli jazzu rodem z Etiopii. Do Warszawy przyjechał z muzykami sesyjnymi, znacznie młodszymi od siebie i bardzo dobrymi technicznie. Od samego początku nie było tu ani jednej niepotrzebnej, przekombinowanej nuty. Stare, dobre brzmienie jazzowe oddawało ducha lat 60., 70. i 80. - czyli czasów, w których artysta rozpoczynał swoją karierę. Ta dawka etno była bliższa jazzowym brzmieniom klubowym niż wioskowo-plemiennym. Na koniec mistrz Mulatu zapowiedziany został jako niedoszły inżynier lotnictwa, za to pierwszy czarnoskóry student Berkeley.
Przyznam, że jazzu słucham bardzo okazyjnie i nie jestem jego znawczynią – ale to, co zagrał Mulatu z zespołem (na zdjęciu powyżej) było po prostu świetne! Dało się słyszeć wpływy muzyki praktycznie z całego świata, łącznie z mroczną Skandynawią, bajecznie kolorowymi Karaibami, nowojorskimi wieżowcami i filmowymi szlagierami z czasów, jak Bonda grał Roger Moore, a Kojaka Telly Savalas. A to wszystko w ethio-jazzowych ramach. Po koncercie leciwy Mistrz nie wydawał się być zmęczony – za to szczęśliwy i uśmiechnięty. Jego pozytywna energia zdecydowanie udzieliła się publiczności, mnie również. Dla mnie był to - obok koncertu Agaty Siemaszko z orkiestrą Lačhe Lavutara i obrzędu Ifriqiyya Electrique - jeden z najbardziej udanych koncertów tego festiwalu.