Festiwalowe koncerty były jednocześnie pokazami promującymi zespoły wykonujące tradycyjną muzykę węgierską. Oprócz mnie Polskę reprezentował także Krzysztof Kubański, menedżer muzyczny, niegdyś także organizator międzynarodowego festiwalu folklorystycznego Folk Fiesta.
Pomysłodawcy tego wydarzenia, Węgierski Dom Tradycji oraz jedna z firm impresaryjnych, postawili sobie dwa cele. Z jednej strony chodziło o zorganizowanie imprezy folkowej na wysokim poziomie, z drugiej zaś o stworzenie okazji do zaprezentowania węgierskich artystów decydentom z całego świata. I tak wśród zaproszonych gości byli organizatorzy festiwali folkowych, promotorzy i dziennikarze z Czech, Norwegii, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Holandii, Wielkiej Brytanii, Chin, Dubaju, Finlandii, Francji i Polski.
Program szczelnie wypełniał cztery dni naszego pobytu w Budapeszcie. W tym czasie odwiedziliśmy najważniejsze miejsca na muzycznej mapie miasta.
Czwartkowy wieczór spędziliśmy w klubie A38. Mieści się on na dawnym ukraińskim statku służącym niegdyś do przewożenia kamieni. W 2003 roku sprowadzono go na Dunaj i urządzono w nim trójkondygnacyjny klub muzyczny. Dziś to jedno z najważniejszych tego typu miejsc w mieście. Pod pokładem duża koncertowa sala, wyżej bar, i na górnym pokładzie mniejsza scena. Oprócz tego do statku dobudowano, ze środków unijnych drugą pływającą część. Mieszczą się w niej biura firmy, studio realizujące filmy dokumentalne poświęcone muzyce oraz sala wystawowa. Zlokalizowano też tam jeden z przystanków tramwaju rzecznego, który od lipca będzie kursował po Dunaju.
Jako pierwszy na klubowej scenie zaprezentował się duet wokalistki Evelin Tóth i akordeonisty Davida Yengibarjana. Evelin brała udział w wielu projektach teatralnych i muzycznych, współpracowała z najważniejszymi węgierskimi muzykami folkowymi (Péter Szalai, László Fassang, Zoltán Lantos, Miklós Lukács, András Dés, Ági Szalóki, Bea Palya). Niegdyś występowała też z grupą Makám, której słuchaliśmy w sobotę. David Yengibarjan to z kolei muzyk armeńskiego pochodzenia. Osiadł na Węgrzech i założył tam swoją macierzystą grupę muzyczną Trio Yengibarjan. Łączy w niej tradycyjne tango z innymi gatunkami muzyki folkowej. Dla nas wystąpili w spokojnym, balladowym repertuarze. Choć ich występ jako całość według mnie nie pasował do klubowej atmosfery tego miejsca - lepsza byłaby sala koncertowa, to przyznać trzeba, że to dobrzy muzycy.
Po balladowej rozgrzewce przyszedł czas na mieszankę folku i rocka w wykonaniu dwóch grup: Fókatelep oraz Napra. Obydwie grupy mają ze sobą wiele wspólnego - grają mocną rozrywkową muzykę, mają wokalistki obdarzone mocnym głosem i potrafią rozkręcić świetną imprezę. Dodatkowo Annamária Oláh z Fókatelep niesamowicie pięknie tańczyła.
Fókatelep w swojej muzyce odwołuje się głównie do tradycyjnej muzyki węgierskiej. Zdarza się im jednak sięgać do tradycji Bułgarii, Francji i Indii. Wszystko to z dużą domieszką perkusji i gitary elektrycznej.
Choć mnie najbardziej do gustu przypadł Fókatelep niewątpliwie to Napra była gwiazdą wieczoru. Wraz z ich pojawieniem się na scenie klub wręcz oszalał, a tłum pod sceną wyraźnie zgęstniał. Błyskawiczna kariera tej grupy rozpoczęła się w 2007 roku i dziś jest to jeden z najważniejszych zespołów rozrywkowej części folkowej sceny węgierskiej. Zespół zresztą nie powinien być obcy polskim słuchaczom, wystąpili bowiem u nas w 2009 roku na festiwalu w Krotoszynie.
Ogromnym atutem zespołu, oprócz wspomnianej już wokalistki Kingi Krámli jest także śpiewający gitarzysta Miklós Both. W zasadzie to nie gitarzysta tylko czarodziej. Ze swoim instrumentem robił rzeczy niewytłumaczalne, prawdopodobnie urodził się razem z nim. Miklós był zresztą odkryciem konferencji WOMEX w 2011 roku, gdzie jako członek grupy FolkSide wystąpił podczas koncertu otwarcia dedykowanego muzyce węgierskiej. Nie podobało mi się tylko jego nazbyt eksponowane gwiazdorstwo. Biegał ze swoją gitarą z prawa na lewo i z powrotem, popisując się swoimi sztuczkami - cóż, być może jest to prawo ludzi wybitnych, w każdym razie rzeczywiście miał się czym chwalić.
Drugiego dnia przedpołudnie poświęciłem na spacer po mieście. Wybrałem się pod Parlament, na Wyspę Małgorzaty, pod Bazylikę i na Zamek obok którego mieści się także siedziba prezydenta Węgier. Nie skorzystać z takiej okazji byłoby niewybaczalnym przeoczeniem. Budapeszt to piękne miasto. Szczególnie po zmroku kiedy zapalają się wszystkie mosty i światła oświetlające budynki wzdłuż Dunaju.
Po południu pojechaliśmy do kultowego budapesztańskiego klubu Fonó. Jego właściciel od wielu lat promuje folk. To najważniejsze miejsce w mieście, gdzie gromadzą się fani tej muzyki. Regularnie odbywają się tam koncerty, również jazzowe. Firma prowadzi też wytwórnię płytową, która wyrobiła już sobie dobrą markę.
Koncert w klubie rozpoczęła grupa Fanfara Complexa. Wykonują tradycyjną muzykę Mołdawii, Csángó (węgierskiej, katolickiej mniejszości zamieszkującej głównie Rumunię), Serbii, Bułgarii i Turcji. Posługiwali się ciekawym instrumentarium. Oprócz saksofonów, akordeonu i fletów grali także na drumli, tárogató i kavali.
Po nich z krótkim występem pojawił się duet cymbalistów: Kálmán Balogh i Miklós Lukács. Dali mistrzowski pokaz gry na tym instrumencie. Grali w niesamowitym skupieniu, które udzielało się także publiczności. Obaj muzycy byli niesłychanie zgrani co jednak w żaden sposób nie ograniczało ich swobody. Obaj panowie są wybitnymi muzykami węgierskimi. Występowali w wielu krajach, na najważniejszych scenach. Są uznanymi kompozytorami, ich koncertów uczą się w szkołach muzycznych kolejne pokolenia artystów. Szkoda, że czas pozwalał tylko na krótki występ tego duetu.
Miklós Lukács został jednak na scenie jako część Dresch Quartet. To etnojazzowa grupa pod przywództwem Miháliego Drescha. Pierwotnie miał być inżynierem ale doszedł jednak do wniosku, że jego powołaniem jest jazz. Tak został saksofonistą. Swój pierwszy zespół założył w 1984 roku. Dziś jego kwarter to rozpoznawalny zespół z imponującą dyskografią. Ich jazzowe popisy były naprawdę wciągające.
Po poważnych, klasycznych występach przyszła pora na potańcówkę w tradycyjnym stylu. Na sali pojawiły się kolejno grupy Berka i Téka, które grały energiczne, tradycyjne tańce. Cała sala, od najmłodszych do najstarszych, ruszyła do tańca. W Polsce też zaczynają się pojawiać różnego rodzaju bal folki. Tam jednak jest to zjawisko o wiele bardziej masowe. Pytałem Węgrów i powiedzieli mi, że bardzo popularne są tam kursy tańców tradycyjnych, na które ludzie zapisują się bardzo chętnie. Oby i u nas tak kiedyś było. Dyskutowaliśmy o tym chwilę i przyczyną takiej popularności tradycyjnych zabaw na Węgrzech jest to, że w ich głowach nie zapisał się królujący w Polsce stereotyp zespołów folklorystycznych, które z zarządzenia Partii budowały wzór kultury robotniczej. U nas wciąż tańce ludowe są postrzegane jako obciach - u Węgrów obciachem jest ich nie znać.
Zabawa trwała do nocy. Czasu na sen znów zostało zbyt mało, a kolejny dzień miał być jeszcze ciekawszy.
Ostatniego dnia naszego pobytu zorganizowano nam wycieczkę do małego miasteczka Szentendre, które sprawiało wrażenie jakby czas się tam zatrzymał. Wąskie uliczki z charakterystycznymi domkami. Mnóstwo stoisk handlowych, z typowo pamiątkowym asortymentem. To jedno z tych miejsc opisywanych w przewodnikach, które każdy szanujący się turysta musi odwiedzić. Ceny, jak to w takich wypadkach bywa, mnożone przez trzy.
W Szentendre gościliśmy w tamtejszej restauracji gdzie konsumowaliśmy także... muzykę. Zaprezentował się nam miejscowy kwintet Söndörgő. Popisywali się swoimi umiejętnościami gry na najróżniejszych instrumentach, od akordeonu, gitary, fletów po klarnet, tarabukę i tambury. Tych ostatnich w instrumentarium jest kilka. Członkowie tego zespołu to prawdziwi wirtuozi. Wykonują muzykę bałkańską ale nie tę graną przez popularne orkiestry dęte tylko taką, w której dominującą rolę pełnią instrumenty strunowe. Wszyscy słuchaliśmy ich z przejęciem, każdy wykonany utwór nagradzając głośnymi oklaskami. Po twarzach, zachowaniu i zaangażowaniu muzyków widać było, że to jest ich żywioł.
Po południu pojechaliśmy do Pałacu Sztuk. Wielkiego budynku nad Dunajem, artystycznego centrum Budapesztu. Mieszczą się tam dwie sale koncertowe, sala konferencyjna, restauracja, bufety i pewnie jeszcze dużo innych rzeczy, których nie widziałem. Nie potrafię wskazać żadnego miejsca w Polsce związanego z kulturą, które mogłoby się równać temu. To była najbardziej oficjalna część naszej obecności w Budapeszcie.
Nasz pobyt w Pałacu Sztuk rozpoczął się od konferencji prasowej. Występowaliśmy tam w roli prelegentów. Opowiadaliśmy o możliwościach promocji folku, w poszczególnych krajach. Organizatorzy festiwali i promotorzy udzielali także wielu cennych rad zespołom dotyczących przygotowywania materiałów promocyjnych, rozmów z agencjami impresaryjnymi itp. Później każdy z obecnych mógł do nas podejść, porozmawiać i zapytać nas o interesujące go kwestie. Uczestnicy, młode zespoły i ich menedżerowie byli bardzo zainteresowani tym co chcieliśmy im przekazać.
Po spotkaniu przeszliśmy do dużej sali koncertowej, w której czekała nas kolejna seria koncertów.
Rozpoczął wspomniany już wcześniej FolkSide. W składzie zespołu pojawił się ponownie Miklós Both (pierwszego dnia grał z Naprą) oraz Miklós Lukács (dzień wcześniej występujący z Dresch Quartet). To młody stażem zespół złożony jednak z już doświadczonych muzyków, którzy na niejednej scenie już stali. Dość spontanicznie połączyła ich pasja wykonywania muzyki tradycyjnej. Jak dla mnie nie byli jednak spójni w swoim przekazie. Z jednej strony gitara elektryczna - z drugiej cymbały, kontrabas i flet. Mnie nie przekonało to połączenie.
Po nich pojawiły się dwie grupy, które spodobały mi się tego wieczoru najbardziej: Makám oraz Tárkány Művek. Grupa Makám została założona w 1984 roku. Pierwotnie muzycy łączyli ze sobą muzykę etniczną z jazzem by w późniejszym etapie czerpać z popu i reggae.
Z kolei Tárkány Művek to najciekawsza według mnie grupa, spośród tych, których słuchałem w Budapeszcie. To za sprawą głosu wokalistki Julianny Paár. Ona, oraz reszta muzyków mają wyjątkową umiejętność budowania nastroju podczas koncertu. Słuchacz, nawet nie znając języka, zostaje wciągnięty w snującą się ze sceny opowieść. Zespół wykorzystuje do tego, może niewiele znaczący ale wyróżniający element - scenografię, składającą się z kilku mebli i parawanu, za którym Julianna przebiera się w trakcie koncertu.
Jako ostatnia wystąpiła, grająca w roli gwiazdy wieczoru grupa Csík Band. Chyba to właśnie oni byli magnesem, który miał przyciągnąć publiczność. I rzeczywiście - ta była zachwycona. Nie obyło się bez burzy braw i bisu. Mnie jednak, granie aż do bólu tradycyjne nie przekonuje. Nie twierdzę, że to źle - takie zespoły też mają swoich odbiorców, są potrzebne i ważne, żeby takowe istniały. Ja jednak zawsze szukam tych „5 groszy", które zespół potrafi dołożyć do tradycyjnych melodii - i tego u nich nie znalazłem. Niemniej grali bardzo dobrze.
To nie był jeszcze koniec atrakcji, które czekały na nas tego dnia. Po koncertach w Pałacu Sztuk znów wsiedliśmy do minibusów i przejechaliśmy do klubu Akwarium położonego w centrum miasta. Tam czekała na nas prawdziwa etnodyskoteka. Na scenie wystąpiły dwie cygańskie kapele - Vojasa i Parno Graszt, a cała sala tańczyła do upadłego. Nam oczywiście też udzieliła się ta atmosfera i dzień skończył się grubo po północy.
W niedzielę również wiele miało się wydarzyć. Niestety obowiązki kazały nam już wracać do kraju. Tak więc rano z żalem żegnaliśmy się długo z innymi gośćmi festiwalu.
Pobyt tam był dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Poczułem na własnej skórze, że muzyka folkowa jest na Węgrzech znacznie bardziej popularna niż w Polsce. Gdyby ktoś mi powiedział, że ma zamiar zorganizować koncert kilku młodych, polskich grup grających tradycyjną muzykę i wypełnić publicznością Salę Kongresową, to miałbym poważne wątpliwości co do powodzenia tej operacji. A tam, tak właśnie się stało.
Obecność na takim wydarzeniu to też jedyna w swoim rodzaju okazja porozmawiania z osobami, których normalnie spotkać nie sposób. Byli tam obecni ludzie, którzy wiele znaczą w folkowym świecie - organizatorzy WOMEXu, najważniejszych europejskich festiwali folkowych, dziennikarze muzyczni z kilku krajów. Porozmawianie z nimi w normalny dzień, choćby przez 5 minut, graniczy z cudem. Tam natomiast mogliśmy rozmawiać w spokoju, do woli. Dyskutowaliśmy na tematy związane z muzyką folkową, dzieliliśmy się doświadczeniami, wymienialiśmy płyty. Opowiadaliśmy o interesujących zespołach itd.
Spotkałem się tam twarzą w twarz z ludźmi z całego niemal świata, którzy promocją muzyki folkowej zajmują się od 20, 30 lat. Dużą część w roku spędzają na wyjazdach podobnych do tego, na którym byłem. Mają niesamowicie ogromną wiedzę, widzieli masę zespołów, ogrom festiwali. Słuchanie tego co mieli do powiedzenia było cennym doświadczeniem.
Miałem też okazję zobaczyć jak Węgrzy sprzedają swoją muzykę. Organizatorzy włożyli naprawdę mnóstwo wysiłku aby zaprezentować muzyków osobom, które mają moc decyzyjną w kwestii zapraszania ich na festiwale i koncerty odbywające się na całym świecie. W ten sposób szukają nowych rynków, promują najbardziej wartościowe zespoły, organizują spotkania z nimi. To była duża lekcja pokazowa jak należy organizować taką promocję.
From the Rill to the Ocean, Budapeszt, 24 - 27.05.2012 r.