Kiedy przychodziłem do radia w połowie lat 80., przepytujący mnie szef red. muz. Paweł Sztompke, gdy tylko ustalił, że posiadam wiedzę fachową, spytał:
- Ale płyt, na pół roku emisji takiej folkowej audycji to masz?
Wówczas grało się pół godziny na tydzień i to z płyty, po kolei, jak leci, więc płyta starczała na półtora audycji – łatwo policzyć, że trzeba było mniej niż dwadzieścia longów, by zacząć. Tyle nie miałem. Chyba nikt nie miał.
Zresztą, ciekawe, że akurat na pół roku. Paweł pośpieszył z wyjaśnieniem:
- Pół, bo w tym czasie, na bank, odezwie się jeden, a potem drugi słuchacz i napisze, że dostał płytę, której nie słucha, kurzy się więc może podesłać... To była prawda. Dziękuję wszystkim słuchaczom, którzy wsparli mnie w tych niełatwych początkach.
Uwaga, dla młodszych. To były czasy, gdy płyty zachodnie były nie lada rarytasem. Jak się już pojawiały to te jazzowe, rockowe, popowe, no z „poważką” – ale nigdy z folkiem. Folkowe były doprawdy białymi krukami.
I tak w mojej pierwszej audycji zabrzmiały fletnie pana z Mozambiku. Koleżanka z Muzeum Etnograficznego miała płytę. Za cholerę nie chciała pożyczyć. Jechałem z gramofonem, magnetofonem, całym sprzętem do Muzeum, by przegrać piosenkę... Druga, nieoczekiwanie poświęcona była Maorysom. A stało się tak. Byłem w Bibliotece Narodowej. Czekałem na książkę i nagle pojawia się kolega z liceum. Dawno niewidziany, bo jak się okazało poleciał na Nową Zelandię. Miał chyba z siedemnaście przesiadek – łodzie, statki, samoloty transportowe. W drodze powrotnej taszczył longa z muzyką maoryską. Ledwo dowiózł w całości...
Potem pojawiły się płyty Jorgów – w Warszawie zagrzały sklepowe półki na kwadrans i znikły, mimo, że nikt nie wiedział, co to za kolesie ci Jorgi. Varsovia pobiła chyba rekord – co tam złote i platynowe płyty. Ta Varsovii, pierwsza, wydana w nakładzie 5000 sztuk, nie dojechała do sklepów! Wykupiona została już w hurtowni i po drodze do jednostek handlu uspołecznionego.
Kto pamięta kasety legendarnego Folk Time'u? Sam byłem świadkiem, jak przyszedł do firmy meloman, po kolejną kasetę Pete'a Mortona. Kupował je co chwila, słuchał do zajechania i pojawiał się po następną. Raga Sangit, Atman, cała scena „szantowa”... wymieniać trudno. W każdym razie, miało to swój urok. Każda płyta była zauważona, skomentowana, przetrawiona. Na spotkaniach ludzie zachwycali się, kłócili o nie, a często w miejscach, w których królowało badziewie, znalazł się ktoś, kto poprosił, by zagrać z jego kasety i leciała na full Garmarna, budząc najpierw zdumienie, a potem uznanie.
Czy dziś, gdy ekscytujemy się nowymi płytami, gdy wybieramy fonogramy roku, „Wirtualne Gęśle” – choć jeden z laureatów dorównał tamtym wydawnictwom? Czy jakaś z płyt tegorocznych przekona do siebie większe grono słuchaczy i stanie się płytą znaczącą (już nie powiem kultową)? Czy na koniec, ktoś z czytelników, chciałby wziąć w obronę swoje ulubione wydawnictwo i dać świadectwo, że jest płytą ważną, trafiającą do przekonania?