Całość przeniosła się tym razem z Muzeum Etnograficznego na Pragę, do Konesera, co zaowocowało tym, że publiczność która przybyła, była nieco inna niż dotychczas - sporo osób po raz pierwszy zetknęło się z folkiem i etno w dzisiejszym wydaniu.
Początek imprezy to bardzo interesujący film o węgierskiej grupie cygańskiej Parno Graszt - "Life with a Hungarian Gypsy Band" trwający około godziny - w reżyserii Sándora Silló. Obraz ten przeniósł nas w klimaty cygańskich wiosek na Węgrzech, w przededniu wstąpienia kraju do Unii Europejskiej. Jednocześnie w przejmujący sposób pokazał sam zespół, od strony scenicznej oraz życia codziennego.
Lengyel Banda, zaraz po filmie, grała bardzo długo, nawet troszeczkę za długo. Ten projekt powstał specjalnie na festiwal i został stworzony przez znane doskonale w środowisku folkowym muzykujące rodziny Hałasów, Wasilewskich i Słowińskich. Połączone siły Muzykantów, Transkapeli, Kapeli Wiejskiej, Joanny Słowińskiej z Zespołem stworzyły własną, rodzimą wersję nuty siedmiogrodzkiej, budapesztańskiej, znad Dunaju, jednocześnie podążając muzycznie i na Łemkowynę. Miałem wrażenie, że już te nuty słyszałem wiele lat temu, gdy grywali Muzykanci, że tak naprawdę zespół nie stworzył nic nowego, powtarzając to, co już wiele lat temu było grane. Niemniej dla nowej publiczności, która z folkiem tego typu nie miała wiele styczności było to ciekawe odkrycie – czego efektem był ruch na stoisku z płytami w przerwie koncertu. Zdania publiczności były podzielone, żywo komentowano w kuluarach aktorskie wersje pieśni ludowych śpiewane przez Joannę Słowińską, które wzbudziły mieszane uczucia co do ich autentyczności. Nie chcę wdawać się w polemiki, stwierdzam po prostu co mówiono. To dobrze, że muzyka budzi emocje a faktem jest, że styl wokalny Joanny Słowińskiej łączący śpiew okołoludowy z piosenką aktorską jest rozpoznawalny. I po raz kolejny zabrzmiało "Ederlezi" w kolejnej już wersji... Ten utwór staje się evergreenem pokroju "Sokołów", podobnie jak zaśpiewane też wcześniej "Ked mi pryszła karta".
Gwiazda wieczoru - grupa Mitsoura. Maleńka, filigranowa Maria "Mitsou" Miczura, obdarzona przepiękną i wysoce-energetyczną chrypką, zaczęła swój występ w klimacie mocno ambientowym. Długie, atmosferyczne utwory szybko wprowadziły w klimat Mitsoury. Mimowolnie powróciły wspomnienia sprzed kilku lat z "Nowej Tradycji" i świdrująca myśl - "wtedy było jakoś inaczej". Istotnie - tym razem Mitsoura muzycznie powróciła na dobre do Indii. Większość koncertu bazowała na brzmieniach hinduskich właśnie a węgierski szyk zadawały jedynie cymbały. Nie było też zbyt wiele elektronicznych rytmów perkusyjnych - laptopy uzupełniały brzmienia tabli, bębna i rzeczonych cymbałów. Niezależnie od wszystkiego najważniejszy był tu głos - niepodrabialny! Siłą rzeczy nie zabrakło kilku pięknie zaaranżowanych klasyków nuty cygańskiej (z motywem, który i przez manele się przewija) oraz wielu improwizacji etno-jazzowych granych na fletach i saksofonie, które zwalniały tempo i wplecione były również w przejścia między utworami.
Pod koniec, tuż przed bisami, na chwilę powrócił etno-dyskotekowy bit, który część osób pamiętała z Nowej Tradycji, co ożywiło salę. Tego dnia w Warszawie był bardzo zimny i deszczowy maj, zatem i sala Konesera miała ciepłotę późno-październikową a i kurzyło się nielicho, przez co część publiczności wyszła wcześniej... Takie uroki OFFowych miejsc artystycznych, to też jest folk. Osobiście żałuję troszkę, że tego elektronicznego bitu w podkładzie było mniej, to była poprzednio wielka siła Mitsoury, gdzie sprawne połączenie etno i muzyki klubowej stało się autentyczną "nową tradycją". Niemniej koncert bardzo udany!
"Jedna Europa Wiele Kultur - Budapeszt", Mitsoura, 7.05.2011, klub Koneser, Warszawa