Do tej pory muzyki Janusza Prusinowskiego i jego zespołu nie miałem okazji posłuchać na żywo. Gdy zobaczyłem ich w programie IV Festiwalu Muzyki Śródziemnomorskiej, nie mogłem tego koncertu przepuścić.
Podcienia Centrum Kultury Katowice, gdzie odbywa się co roku festiwal, jeszcze kilka minut przed koncertem były wypełnione w połowie. Byłem trochę zdziwiony tym faktem, ale z drugiej strony Prusinowski Trio do bardzo znanych zespołów nie należy a i z kulturą Morza Śródziemnego raczej się nie kojarzy. Nie musiałem się jednak martwić tym faktem, bo kilka minut po rozpoczęciu koncertu wolne miejsca szybko się zapełniły.
Zaczęło się od kilkunastominutowego spóźnienia i zabawnego lapsusa zapowiadającego, który pomylił imię lidera grupy, przedstawiając go jako Jacka. Ubawiło to chyba nie tylko publiczność, gdyż sami członkowie zespołu przedstawiali już później ze sceny swojego szefa właśnie tym imieniem. Janusz stał się Jackiem.
Myliłby się ten, kto uwierzył, że trio w przypadku tego zespołu oznacza dokładnie trzy. Tego wieczoru na scenie obok Janusza Prusinowskiego, Michała Żaka, Piotra Piszczatowskiego i Piotra Zgorzelskiego zobaczyłem jeszcze Szczepana Pospieszalskiego (trąbka) a w jednym utworze pojawił się jeszcze gość specjalny Eyal Talmudi z duetu Malox (który na festiwalu wystąpił dzień później). I tak trio rozrosło się do sekstetu.
Na repertuar koncertu złożyły się utwory znane m.in z dwóch jak dotąd, płyt Janusz Prusinowski Trio – „Mazurki” i „Serce”. Ta ostatnia w tym roku, w konkursie ogłoszonym przez Polskie Radio, otrzymała tytuł „Folkowego Fonogramu Roku”.
Zaczęło się spokojnie – Janusz Prusinowski stanął na scenie, z harmonią polską w rękach i zaśpiewał „Serce”... i tym wykonaniem ujął mnie za... serce.
Koncert „tria” to był przede wszystkim wspaniały popis improwizacji, zgrania, mistrzowskiego warsztatu i opanowania instrumentów, znajomości tematu i takiej dawki tradycyjnej muzyki polskiej, jakiej nie przyjąłem na żywo nigdy wcześniej. Ale nie tylko polskie krajobrazy przychodziły mi na myśl podczas tego koncertu. Bardzo podobał mi się „Taniec Rubina” – gdzie Prusinowski zagrał na cymbałach, Żak na szałamaji i za sprawą tych dwóch instrumentów odpłynąłem myślami w kierunku... Bretanii. Jak nie wiele potrzeba, by skojarzenia poszły w zupełnie inną stronę.
Koncert moim zdaniem świetnie był zaplanowany. Czułem to budowanie nastroju, „rozwój akcji”. Od spokojnego wstępu po eksplozję dźwięków podczas występu tria i gości. Wciągali w swoją opowieść powoli ale konsekwentnie i kupili mnie w całości. A przyznam, że jakoś wielkim fanem polskiej muzyki tradycyjnej do tej pory nie byłem.
Janusz Prusinowski zapowiadając kolejne utwory czasami o nich opowiadał. Przed jednym z nich padło ze sceny:
Wesele. Sercem wesela jest obrzęd oczepin, sercem oczepin jest pieśń „Oj chmielu”... W stu albo stu tysiącach wariantów, nasz brzmi tak...
i popłynęła jedna z najbardziej znanych obrzędowych pieśni weselnych. I znów zaczął Janusz, spokojnie, tym magnetycznym głosem, o bardzo ciekawej barwie.
Albo inna zapowiedź...
Muzykanci, którzy kiedyś grali na wsiach i w miastach przez dziesięciolecia i stulecia, uczyli się melodii najczęściej ze słuchu. Uczyli się tego co mieli w głowie i grali to, co mieli w głowie i za każdym razem okazywało się, że jest to coś innego. Często uczyli się od swoich matek, które im śpiewały, bo po prostu lubiły śpiewać i wiwat „Musiałaś ty dziewcze” jest przykładem takiego ciągu zdarzeń.
Koniec koncertu to była już popisówka. Najpierw wspaniały instrumentalny dialog Janusza (skrzypce) i Michała (flet drewniany), a później niesamowicie klimatyczny, spokojny „Powiślak” z transowym niemal podkładem basów i drugich skrzypiec. Przykład jak niewielkimi środkami można zbudować coś pięknego.
Pod katowickim Centrum Kultury nie odkryłem co prawda wspólnego mianownika dla muzyki granej przez zespół Janusz Prusinowski Trio z nazwą festiwalu ale za to odkryłem różnorodność polskiej muzyki tradycyjnej, mnogość skrzypcowych artykulacji, ozdobników i zespół jako taki.
Polecam gorąco.