Trzy płyty, trzy perełki. Różne klimaty, różne smuteczki, różne nostalgie, różne wizje tego, co będzie. I różne spojrzenie na to, co było. Zacznijmy zatem muzyczną podróż przez krainy, gdzie mrok niejedno ma imię, ale gdzie nadzieja jest zawsze ta sama, choćby była tylko światełkiem w tunelu. Następnie podryfujmy z mediewalną pieśnią i falami środkowej Wisły...
Początek podróży – Kaszuby
Trio ROD nie zwalnia tempa w łączeniu światów i udowadnia, że beton blokowisk z dawnymi wierzeniami da się scalić. Nie jest to proste, ale nikt nie twierdził, że będzie lekko. „Poczuj kaszëbsczégo dëcha” (wyd. Zoharum Release) już od pierwszych dźwięków pokazuje fuzję kultury miejskiej i dawnej, ludowej z całym dobrodziejstwem zabobonów i wierzeń. Przez album przewijają się klimaty sięgające muzycznie aż we wczesne lata 80., łącząc brudne ulice Macclesfield (Joy Division), nasze blokowiska (Siekiera) i folkowy sznyt. Zresztą, sam pomysł, by połączyć hołd oddany szeptuchom przez mieszczuchów jest godny pochwały! Po „Uroku” następuje „Zlodowacenie”, ale nie chodzi o fizyczno-geologiczny lodowiec, a o zimnofalowy chłód klatek schodowych i ludzką egzystencję tamże. Tu po raz pierwszy pojawia się światełko nadziei, że na gruzach Starego powstanie Nowe. Jest też głęboki ukłon dla kaszubskiego ducha miejsc, z których ROD się wywodzi – a jednocześnie do swoistego, głębokiego zakorzenienia w mieście, w betonie, stojącym na północnej części Matki Ziemi („Chcemë le so zażëc”).
W czwartym z kolei kawałku „Nie ma się co dziwić” ROD skrzyżował skrzypeczkowe mazowiecko-pomorskie transy z minimalistyczną elektroniką, leciutko podbitą dub’em i wykrzyczanym protest-songiem w sposób na wskroś mistrzowski! Tak, to prawda, nie ma gdzie się schować – to „Radioaktywny Blok” Brygady Kryzys w XXI wieku. A ROD jedzie „po bandzie” i w utworze „Ludzie jak ptaki” przechodzi w stylizowane na niemieckie dark-electro pełną gębą, co świetnie koreluje z poruszeniem kwestii Kaszubów – Polacy czy Niemcy? Byleby prawda nie była wyssana z palca na potrzebę chwili. I ta smolista elektronika trwa w „Ludziach jak ptaki” dając do zrozumienia, że szare bloki nadal istnieją w obecnej rzeczywistości, a zimnofalowo-postpunkowe brzmienie lat 80 XX wieku to nie tylko echo historii. Ptaki urodzone w klatce myślą, że latanie to choroba, nie znają wolności, myślą, że jej nie potrzeba... Kolejne „4 Ściany” odbijają dźwięki – te ludowe, jak i te synth’etyczne. A tam błyskają „Stroboskopy” z kineskopów telewizorów – aluzja do „Szklanej Pogody” jest oczywista i kto wie, czy nawet jeszcze nie dosadniej podkreślona, niż drzewiej zrobił to Lombard... „Tyleilemasz” to electrofolkowa pieśń o posiadaniu i przemożnej chęci gromadzenia, tyle ile masz, tylko tyle znaczysz… „Puste Noce” to piękny i mroczny przykład, że dawnego nie da się wykorzenić nawet z Wielkiej Płyty.
Bo, jak twierdzi zespół ROD (nie bez dania racji), pogaństwo jest w nas głęboko i się tego nie wyprzemy. Album kończą dwie perełki: „Nie jestem częścią” (przemyślane zmiksowanie darkwave, tradycyjnego folku i kwestii kaszubskiej tożsamości) i „Smog”. Nowa płyta ROD to ponadczasowa fuzja światów, ukazanie, że dialog między betonowym blokiem a kurną chatą jest możliwy, że mimo industrializacji Stare nie zaginęło i że lokalnym duchem nie można dowolnie manipulować.
Po drugiej stronie Bałtyku, czyli mediewalne historie kryminalne
Szwedzka Garmarna powraca z pełną mocą albumem „Förbundet” (wyd. Season of Mist) – także dzięki udanej akcji crowdfundingowej. I już na samym początku zaskakuje udziałem Andersa Norudde (muzyka legendarnej Hedningarny), dogrywającego pulsujące partie nyckelharfy w utworze „Ramunder”. Transik to iście nieziemski, łączący inteligentnie mroczną elektronikę z medievalną energią średniowiecznego, skandynawskiego śpiewu o wojowniku i jego dziele zniszczenia… Dalej też nie jest sielankowo. „Två Systrar” to pieśń o krwawej rywalizacji między rodzeństwem, a w warstwie muzycznej to wciągająca jak wodny wir walka między folkiem, a darkelektro i neofolkiem. Mroczne oblicze pogańskiego świata kontynuowane jest w kolejnym kawałku „Dagen Flyr”. To rzecz o nieuchronnym przejściu z naszego ziemskiego padołu w zaświaty. A kawałek jest bardzo etnopopowy, jak na folkową zimną falę Garmarny:
To jeszcze nie koniec niespodzianek! Muzyczna Skandynawia płynnie przechodzi w klimat bliższy wyspiarskim Celtom („Sven i Rosengård”) ale ci, którzy wiedzą „kto zacz”, nie dadzą się jednak zwieść stosunkowo przyjemnej melodyce, bo tekstowo to baaaardzo mroczna opowieść o bratobójczej zbrodni i ucieczce… Potem następuje swoiste akustyczno-neofolkowe catharsis („Ur världen att gå”), ale tu też nie brakuje cierpienia po stracie bliskich, choć spod mroku wybija, a jakże, promień światła…
„Vägskäl” wprowadza w ten album sporą dawkę patetycznej podniosłości, by powrócić do snucia neośredniowiecznej sagi „Lussi Lilla” o bohaterce broniącej króla. Na koniec Garmarna stawia swoistą „Kropkę nad i” – najpierw jest to muzyczno-słowne sięgnięcie do otchłani mroku w „Avskedet”, a potem zakończenie albumu króciutkim, ale jakże oczyszczającym z nadmiaru zła i mentalnej smoły, bardzo radosnym „Din Grav”. Wbrew bardzo mrocznej warstwie tekstowej ten album nie ma na celu doprowadzenia do stoczenia się ku totalnemu nihilizmowi... Tu chodzi o skierowanie zwrotnicy ludzkich torów na szlak ku Naturze, ku Matce Ziemi, ku duchowej jedności z Planetą. Do tego Garmarna, jak i na wcześniejszych płytach, mistrzowsko łączy folk, mrok, melodyjnego rocka i delikatną elektronikę. Jest tu ten niesamowity złoty środek między kojącym głosem wokalistki Emmy Härdelin, a makabryczną wręcz krwistością większości historii przez nią śpiewanych. Ale też dzięki temu nie ma owijania w bawełnę. Dlatego też istotne jest wiedzieć, o czym jest ta płyta. Bez tego sporo się traci, choć i sama muzyka wiele, wiele opowiedzieć może...
Urzeczenie łęgami, czyli magiczna rodzima egzotyka
Kapela Ze Wsi Warszawa wraca płytą Uwodzenie (wyd. Karrot Kommando) z dłuuugiej podróży dookoła Świata wprost do nadwiślańskich starorzeczy Niziny Mazowieckiej. A ściślej – do Urzecza. Ta, owiana magią i mgłą tajemnicy, zapomniana kraina, uchyla, dzięki „Wsiokom”, swoje piękno. Dla niewtajemniczonych: Urzecze rozciągało się po obydwu brzegach Wisły, pomiędzy ujściami Pilicy i Wilgi, a mokotowskimi Siekierkami i prawobrzeżną Saską Kępą. Początek albumu jako żywo przypomina stricte ludowy śpiew i przed oczami staje olenderska chata („Uroda”)... Zaraz potem nastąpi ważny rytuał, który z rzeką i jej boginką – Gryficą jest związany nierozerwalnie! To „Oracja do Wody”. W jej rytmie wolno popłyną rzeczne fale, wzbogacone etnojazzowym sznytem i mazowiecką nostalgią…
Gdy już woda zostanie obłaskawiona, przyjdzie czas na „Spławiany”. Tu do głosu dojdzie fuzja tego, co wspólne ma Nil, Ren, Moza, Skalda, Mississipi i Wisła. To będzie blues, jazz, słowiański śpiew i stricte mazowieckie dźwięki w jednym. To przeplecie się prawie tak, jak drzewiej w kulturze Urzecza było, jeszcze nie tak znowu dawno temu. Następnie przyjdzie czas na „Uwodzenie” – dosłownie i w przenośni. Wciąż wyczuwalny puls rzeki wzmocni szum nadwiślańskich wierzb pulsujących cymbałami i wymelorecytowanego, miejskiego ducha, który bez rzeki nie (za)istnieje. To będzie swoisty mazowiecki dub – a może już dąb, który nieczęsto występować raczy na łęgach, ale za to jak już się wyłoni, sczerniały jak heban, z piaszczystego dna rzeki, to wzbudza fale.
O ten stary konar zahaczy się „Potopielka”, ckliwie wystukana na delikatnych strunach, pojechana basem i przepleciona wokalną nostalgią… Wtedy wkroczy chasydzka nuta. Ona też tu była grana. Zostanie jeszcze wyśpiewana, dryfująca trąbką i zakręconymi, jazzowymi rzecznymi wirami „Rzecenka”, kojący zmysły „Krępiański” i nastąpi rzeczne ukołysanie do snu… Snu o pięknie Urzecza. Snu, który trwać będzie wśród splątanych gałązek wierzbowych, złocistego piasku i echa starych chat i flisackich łodzi. A „Uwodzenie” nie da o tym zapomnieć. Zresztą posłuchajcie:
Te trzy krążki, „Poczuj kaszëbsczégo dëcha”, „Förbundet” i „Uwodzenie” to trzy różne muzyczne światy, które łączy nostalgia i nadzieja. Te trzy płyty udanie szukają scalenia z tym co było, z tym co jest i będzie. I choć Szwedzi wywołują catharsis poprzez krwiste mroki średniowiecza, Kaszubi przez wywołanie pogańskiego ducha w miejsko-postindustrialnej szarzyźnie, a Mazowszanie przez przywołanie tego, czego już prawie nie ma, to wszystkie te trzy drogi spotykają się w jednym punkcie, jakim jest dziwny rok 2020...