Swój pierwszy wielki sukces odniósł w 1979 r., kiedy, mając zaledwie 12 lat wygrał jeden z najbardziej prestiżowych konkursów fado - "Grande Noite do Fado". Otworzyło to drzwi do jego kariery, jednak on nie został jedynie dziecięcą gwiazdą, wiedział, że jeszcze wiele musi się nauczyć, by stać się prawdziwym artystą. Śpiewał więc w klubach fado, słuchał najlepszych pieśniarzy i poznawał tajniki swojego zawodu. Jego pierwsze płyty ukazały się dopiero w latach 90.
Camané stał się prawdziwą dumą Portugalczyków i dziś nazywany jest Księciem Fado. Jest pieśniarzem, który w zupełnie niezwykły sposób potrafi łączyć tradycję fado, ze swoim indywidualnym, rozpoznawalnym stylem. Trudno szukać w fado drugiego takiego głosu - ciepłego i głębokiego, przepełnionego melancholią i smutkiem.
Camané odwiedzał już Polskę kilkukrotnie, ale w Warszawie pojawił się pierwszy raz, na zaproszenie Marcina Kydryńskiego, bowiem koncert odbył się w ramach cyklu "Siesta w Studio".
Teatralna sala to doskonałe miejsce na koncerty fado, a mimo to Camané zaskoczył mnie atmosferą, jaką udało mu się stworzyć. Czułam się, jakbym siedziała w małej lizbońskiej tawernie, przez chwilę zapomniałam się do tego stopnia, że chciałam sięgnąć po niewidzialny kieliszek wina… ale przecież nadal byłam w teatrze. Słuchając Camané miałam wrażenie, że śpiewa tylko dla mnie i myślę, że nie tylko ja tak to odbierałam. Kontakt, który nawiązał z publicznością był bardzo osobisty, a atmosfera koncertu stała się wyjątkowo kameralna.
Chociaż wydaje się, że to prosta rzecz, wielu współczesnych pieśniarzy niemal krzyczy, chcąc wzmocnić swoją ekspresyjność. Tymczasem Camané pokazał, że można "tylko" śpiewać i wcale nie sprawia to, że emocje są mniej czytelne. Zwracał uwagę ogromnymi kontrastami, które ukazywał w każdym utworze - od szeleszczących pian, przez długie frazy wyśpiewane pełnym dźwiękiem, do kipiących emocjami kulminacji. Jego fado było lamentem, czasem rozdzierającym płaczem, ale pozwalał sobie również na lekkość, a nawet frywolność. Przeżywałam tę muzykę razem z nim. Każde słowo coś znaczyło, docierało głęboko do samego serca. Być może najbardziej docierały te słowa wyśpiewane najciszej, prosto do publiczności, prosto we wzruszone oczy słuchaczy.
Camané sporą część koncertu poświęcił na tradycyjne fado. Dla kogoś, kto nie zna zbyt dobrze tej muzyki, jego występ był doskonałą okazją do zapoznania się z brzmieniem charakterystycznych, prostych melodii. Dawało to też szansę na usłyszenie, w jak zróżnicowany sposób można przedstawić fado tradycyjne. Camané sprawiał wrażenie, jakby najpierw chciał nas nauczyć słuchania fado, a dopiero w dalszej części koncertu pokazać nowsze, bogatsze harmonicznie kompozycje. Niemal wzorcowe było także porozumienie pieśniarza z muzykami. Ujawniła się tu mocna osobowość Camané. To on na scenie był dyrygentem. Publiczność mogła obserwować, jak muzycy podążają za pieśniarzem, w mgnieniu oka odczytują jego intencje, reagują na każdy gest. Dochodzenie do kulminacji było słyszalne zarówno w śpiewie Camané, jak i w ich grze, kiedy on niemal szeptał, oni zdawali się głaskać struny. Stworzyli jeden organizm.
Z pewnością taka współpraca nie byłaby możliwa, gdyby nie doskonali muzycy. Mieli oni swój czas w trakcie guitarrady, obecnej zawsze na koncertach fado. Nie była ona jednak nastawiona tylko na to, by publiczność na koniec zerwała się z krzeseł, zaszokowana energią i szybkością kompozycji. Grający na gitarze portugalskiej José Manuel Neto pokazał, że najważniejsze dla niego jest piękno dźwięku i zabawa nim, a nie jedynie czysta wirtuozeria. Podziwiam go za aksamitne brzmienie i wibrację, która sprawia, że każda nuta trafia prosto do serca słuchacza. Na gitarze akustycznej towarzyszył mu Carlos Manuel Proença. Ten zgrany duet ozdabiał Paulo Paz, dodając dźwięk kontrabasu. Dzięki temu całe trio brzmiało miękko i łagodnie.
W dwóch utworach gościnnie zaśpiewała Anna Maria Jopek. Zachwycił mnie jej muzyczny dialog z Camané, prowadzony do melodii fado menor. Jednostajny rytm gitarowy i delikatne improwizacje plecione przez dwa głosy, wywołały bardzo intymny nastrój. "Sei de um Rio" - przepiękna kompozycja Alaina Oulmana, która stała się już przebojem Camané, zabrzmiała z Anną Marią Jopek dwa razy. Ten drugi raz, jako ostatni bis, ukazał, jak świetnie uzupełniają się ich kontrastujące ze sobą głosy.
Spośród wielu zalet Camané, jest jedna, która ze szczególną mocą ujawniła się dopiero na koncercie - interpretacja. Chociaż z tekstów rozumiałam pojedyncze słowa, czułam jak Camané opowiada o swoich emocjach, o Lizbonie, o życiu... Wiedziałam, że to co śpiewa jest mu bliskie, a sposób śpiewania i kształtowania emocji wynika z tekstu. Takim popisem interpretacyjnym i jednocześnie najbardziej poruszającym dla mnie momentem koncertu, był ostatni utwór przed bisami. Liryczne fado cravo, kompozycja Alfredo Marceneiro, w wykonaniu Camané brzmiała jak płacz, obrazowała nieuchronność losu. Zrozumiałam, że pieśniarz fado musi nosić w sobie trochę smutku, tylko wtedy może uzyskać taką autentyczność.
Po koncercie zastanawiałam się, co sprawia, że Camané ma tak ogromną siłę przekazu. Myślę, że to dlatego, że część emocji pozostaje wewnątrz niego, nie oddaje słuchaczom wszystkiego, pozostawia niedopowiedzenia. Bez wątpienia zasługuje na miano Księcia Fado, bo to nie tylko człowiek, który wykonuje tę muzykę. Dla mnie Camané jest fado.
Camané, 2.12.2012, Teatr Studio, Warszawa