Trzy lata minęły od wydania przez Beltaine płyty "Koncentrad", która wywołała sporo zamieszania w szeregach fanów zespołu. Muzycy, śmielej, niż to miało miejsce na "Rockhill", eksperymentując z brzmieniem, jasno dali do zrozumienia, że nie chcą być li tylko rodzimymi archiwizatorami ludowych melodii krajów celtyckich. W efekcie konserwatywni zwolennicy "zielonego grania" kręcili nieco nosem, z drugiej zaś strony Beltaine zwrócił na siebie uwagę osób ceniących świeże podejście i aranżacyjną odwagę. Dziś sami członkowie zespołu przyznają, że efekt owych eksperymentów nie do końca spełnił ich oczekiwania. Zabrakło chyba nieco dojrzałości muzycznej, pozwalającej udźwignąć rodzące się w głowach odważne pomysły.
Pojawiające się coraz częściej wieści o nadchodzącej premierze "Tríú", zaostrzały apetyt fanów i podsycały ciekawość. Przyznam się szczerze, że również byłem bardzo ciekaw, co na swojej trzeciej płycie zaproponuje nam jeden z najlepszych rodzimych zespołów folkowych.
W stronę metalu…
Zespół zrezygnował ze stosowanej w przypadku "Rockhill" i "Koncentrad" formy digipacka i umieścił płytę w… metalowym pudełku. Ma to swoje lepsze i gorsze strony. Na plus można zapisać większą trwałość opakowania. Papierowe okładki digipacków dość łatwo ulegają uszkodzeniu, zwłaszcza jeśli płytę zabierzemy ze sobą kilka razy w podróż. Minusem tego typu wydawnictwa jest nieco oszczędniejsza oprawa graficzna. Płyta pod tym względem nie prezentuje się tak okazale jak poprzednie, choć i tym razem na pewno może się podobać. Grafika, autorstwa Macieja Hajnricha, jest ciekawa i w pewien sposób koresponduje z zawartością samej płyty.
W pudełku znajdziemy luźno włożoną książeczkę i… płytę winylową (sic!). To oczywiście tylko nadruk ją imitujący, zapis jest jak najbardziej cyfrowy, na standardowym CD. W książeczce znajdziemy informacje o płycie, teksty do dwóch utworów i garść fotografii, przedstawiających członków zespołu podczas koncertów jak i w bardziej niecodziennych sytuacjach i… kreacjach.
"Tríú" tak jak poprzednie wydawnictwa jest pod względem wizualnym dopieszczony – muzycy i tym razem zadbali o to, by ich fani nie wstydzili się podejść z płytą do kasy i z dumą mogli prezentować ją na półce.
Just push play
Płytę rozpoczyna mocne, taneczne uderzenie - "Influenza". W utworze pobrzmiewają rytmy inspirowane muzyką Meksyku. Zespół koncertował tam, trochę pechowo, w czasie epidemii świńskiej grypy (stąd tytuł). Kilka dni wcześniej miałem okazję wysłuchać go na żywo i przyznam, że w wersji "live" robi nieco lepsze wrażenie. Podobne odczucia towarzyszyły mi po wysłuchaniu "Johny’s Not Here" i "Łódź by Night", które to utwory w wersji płytowej, śmiało mogą podbijać klubowe parkiety (i nie o kluby tańca irlandzkiego mi chodzi). Bardzo odważna zabawa brzmieniem instrumentów i zagrywki produkcyjne - bliższe raczej muzyce klubowej niż folkowej - powodują, że można uznać je jako swoisty ukłon w stronę słuchaczy radia Planeta. To nie do końca mój świat, ale muszę przyznać, że utwory zagrane są z ogniem i na koncertach sprawią, że "plankton będzie się bujał".
Celowo pominąłem dotychczas drugi w kolejności "Hoodoo’s Lament". W tym utworze prosta bretońska melodia została świetnie rozprowadzona przez flet i skrzypce oraz ładnie podkreślona przez bębny i gitarę. Szkoda, że muzycy Beltaine zdecydowali się umieścić go między "Influenzą" i "Johny’s Not Here", bo traci przez to nieco ze swojego klimatu. Mógłby być za to dobrym wprowadzeniem do piątego na płycie "Mad Song" – jednego z moich ulubionych utworów "Tríú".
Beltaine to zespół instrumentalny. Mimo to na każdej z płyt można znaleźć wokalne "rodzynki". Do tej pory były to „celtyckie pieśni masowego rażenia” - powszechnie znane utwory, które publiczność może pośpiewać na koncertach. Na "Tríú" muzycy postawili na ambitniejszy repertuar, pisząc muzykę do wiersza Williama Blake’a - "Mad Song". Muszę przyznać, że jest to strzał w dziesiątkę. Dzięki świetnie zbudowanemu nastrojwi utworu (momentami przywodzi on na myśl prog-rockowy Riverside), muzyce podkreślającej treść wiersza i dobrze pasującej barwie głosu wokalisty powstał jeden z lepszych utworów jakie zespół do tej pory nagrał. Jeśli coś odrobinę obniża jego wartość to nienajlepszy angielski Grzegorza (przypadłość jednak dość powszechna wśród wokalistów w naszym kraju). Szkoda także, że "Mad Song" nie jest dłuższy.
"Hop-hip" z hip-hopu pożyczył ciekawą rytmikę, skrecze i dość osobliwe onomatopeje. Mimo swojej pozornej prostoty, jest to również utwór zasługujący na specjalną uwagę, ze względu na swój niepowtarzalny klimat.
"Farewell to Milltown" i "Pardon Spezed" to jedyne utwory, nie będące autorstwa Beltaine. Pierwszy to reel, wykonany bardzo klasycznie, jak na standardy "Tríú". Drugi, to zagrana i zaśpiewana z zębem solidna bretońszczyzna. Obydwa nagrania na pewno sprawią, że miłośnicy folkowej klasyki poczują się usatysfakcjonowani.
"Just for Fun" to utwór o dwóch twarzach. Pierwsza część jest zdecydowana, energetyczna, funkowa. W drugiej możemy przede wszystkim delektować się świetnym akordeonowym solo w wykonaniu Marcina Wyrostka (gościnnie). Także w drugiej części utworu "Tisa" czeka nas miła niespodzianka w postaci wokalizy występującej gościnnie na płycie Zofii Bartoszewicz, wprowadzającej nas na chwilę w muzyczne klimaty Bliskiego Wschodu.
Tak oto dotarliśmy do ostatniego "NoGarryNo". Najspokojniejszy i - moim skromnym zdaniem - najlepszy utwór płyty. Rewelacyjna, stylowa gra fletu i skrzypiec, świetna rytmika całego zespołu i leniwie snujące się nad całością dźwięki trąbki Dominika Mietły (gościnnie). Klimatem przypomina nieco płytę "Wired" Michaela McGoldrick’a – a to już najwyższa półka światowego folku. Wielkie brawa za ten utwór.
Rytm i różnorodność
Tak w wielkim skrócie można podsumować tą płytę. Muzycy postanowili wyeksponować na niej perkusjonalia Jana Kubka, co w tandemie z Mateuszem Sopatą (perkusja), hamującym już swoje solowe zapędy, dało bardzo dobry efekt. "Tríú" to niespotykana wręcz różnorodność. Każdy z utworów jest spojrzeniem zespołu w inną stronę bogactwa światowej muzyki, pozostającym jednak korzeniami w folku celtyckim. Takie wycieczki czasem kończą się popadaniem w popowy banał. Beltaine ustrzegł się tego, ukazując na płycie pełnię swoich możliwości muzycznych, technicznych i aranżacyjnych, bez puszczania oka w stronę mało wyrobionej publiczności. Na "Tríú" próżno szukać popularnych melodii do nucenia przy goleniu. Nie znajdziemy na niej także tzw. "wypełniaczy". Każdy utwór jest przemyślanym od początku do końca i zrealizowanym w najdrobniejszych szczegółach pomysłem.
Quo vadis Beltaine?
Nawet po wielokrotnym przesłuchaniu "Tríú" pytanie to pozostaje ciągle bez odpowiedzi. Ścieżek którymi przeszedł zespół, jest tyle, ile utworów na niej. Każda prowadzi do innego muzycznego świata, ukazanego przez pryzmat folku celtyckiego. W każdej z nich Beltaine pokazał się jako zespół dojrzały, potrafiący umiejętnie łączyć celtycką tradycję ze współczesnymi nurtami muzycznymi. Czy którąś z dróg ukazanych na płycie zespół postanowi chodzić częściej? A może zechce wciąż odkrywać nowe? Na odpowiedź zapewne poczekamy do następnej płyty.
Póki co, wrzućcie "Tríú" do odtwarzacza i miejcie uszy szeroko otwarte. Smakujcie ją jak dobre wino, bo jest tego warta.