Na ostatnie niedzielne popołudnie zaplanowałem odpoczynek od folku, koncertów czy innych wydarzeń kulturalnych. To miała być luźna niedziela, spotkanie przy piwku na wspominkowo-ogólne rozmowy i oderwanie się od tygodniowego zgiełku oraz coweekendowych koncertów...
Sącząc złocisty trunek w jednym ze staromiejskich ogródków piwnych nasza koleżanka zwróciła uwagę na to, jak wielu obcokrajowców tego dnia zwiedzało Starówkę. I faktycznie - i obok nas, i wśród przechodniów, słyszane były przeróżne języki świata. Począwszy od szwedzkiego i włoskiego, a na moim ulubionym rumuńskim i hinduskim kończąc. Uliczkami powoli płynęli Koreańczycy z uśmiechami a la "gangnam style", z nieustannie trzaskającymi fleszami mini-aparatów fotograficznych, dostojni Sikhowie w turbanach, skąpo odziane Mulatki w klapkach i misternie zaplecionych warkoczykach. Przechodziły także Arabki w kolorowych chustach na głowach, wytatuowani Turcy, w różowych koszulkach i wielkich okularach przeciwsłonecznych, Szkoci i Anglicy w koszulkach piłkarskich. Nie zabrakło siermiężno-hisptersko odzianych Skandynawów. A wśród tych wszystkich osób, uwijały się jak w ukropie cygańskie dzieciaki, próbujących wysępić trochę grosza w walucie dowolnej... Jednym słowem: niewymuszone, oddolne multi-kulti. Tu i teraz, na warszawskiej Starówce.
- "Ești manelist? Cânta piesa, va rog!" (Jesteś manelistą? Zaśpiewaj proszę piosenkę) - zorientowawszy się, że ów cygański dzieciak rozmawia znanym mi językiem, po zaczepce z jego strony, próbuję dialogu wychowawczego. W przeciwieństwie jednak do podobnego chłopaczka, który dwa lata temu za 1 leu (około 1 zł) na dworcu w Alba Iulia zaśpiewał mi przepiękną doinę, ten bynajmniej nie kwapi się do jakiegokolwiek wysiłku zarobkowego, poza "Da mi banii" (Daj pieniądze). Trudno, zatem "Nu am banii colegul meu" (Nie mam kaski kolego) - i po temacie. Dzieciak, jak gdyby nigdy nic, poleciał sępić dalej, posługując się zabójczą dla purysty językowego mieszanką polskiego i ulicznego rumuńskiego...
Dopiwszy piwko ruszamy przed siebie, na niezobowiązujący spacer. Na Placu Zamkowym trafiamy na ekipę Indian, którzy sprzedają swoje płyty i inne gadżety oraz grają na żywo na fletniach pana. Zaraz, zaraz, skądś znam tę melodię i chyba nie jest ona z Ameryki Południowej... Ależ tak, to "Ave Maria"! Z wrażenia stajemy w kolejce po lody i gofry, trza się ochłodzić trochę po tym kulturowym wstrząsie. "Ave Maria" przechodzi płynnie w coś a la pop-celta w klimacie "Lord of the Dance", po czym następuje końcówka seta i sprzedaż bezpośrednia. Faktem jest, że ci Indianie stroje mieli niezwykle barwne i naprawdę przecudne, aż żal, że nie grali, jak drzewiej, w latach 90, klimatów stricte andyjskich...
Kilkanaście kroków dalej wychodzimy płynnie na Skwer Hoovera, który pamiętamy m.in. z targu instrumentów na "Wszystkich Mazurkach Świata". Dziś stoi tu scena Salsa Libre, gdzie różne układy taneczne prezentuje załoga tejże szkoły tańca. Dominują rytmy karaibskie, które porywają do podrygiwania także przypadkowych przechodniów. Nie jestem wielkim fanem takich brzmień oraz tańców, niemniej radość tancerzy i ich energia udziela się także mi. Tanecznym krokiem podążamy dalej. I tu czeka na nas clou popołudniowego, mimowolnego poszukiwania etno. Wśród licznych kawiarenek i restauracyjek, wolnym krokiem i z uśmiechem na twarzach, krążyło autentyczne rumuńskie trio skrzypcowe, przycinając tradycyjną cygańską lautareascę na zmianę z czardaszami i tangami. Swoją drogą mogliby kiedyś zagrać na jakimś folkowym gigu, są naprawdę nieźli! Panowie poznali mnie, dość często spotykam ich przecież w tramwaju wracając z pracy:
- Ooo, buna ziua! (A dzień dobry, dobry!)
- Buna ziua, ce faci? (Dzień dobry, co tam?)
- Bine, bine! Tu? (A w porządeczku, a u ciebie?)
- E tare, ce frumoasa musica! O seara buna prietenii! (Jest git, ależ fajną muzykę gracie, miłego wieczoru przyjaciele)
- Multumim, la fel! (Dziękujemy, wzajemnie!)
I tak mija nam leniwe, niedzielne popołudnie. Popołudnie, które miało nie być folkowe. Folkowy okazał się także i ten wieczór - przez Stare Miasto przetoczył się korowód finału Festiwalu Teatrów Ulicznych. Ze śpiewem i inscenizacją nawiązującą do Kupały...
To nieprawda, że folku nie ma - on jest wszędzie. Wystarczy wyjść z domu. Dodam na koniec, że na samym początku naszego spaceru minął nas, jadąc rowerem, kolega z zespołu PKP Raducz.