To już dwunasty raz... Czas leci i sięganie pamięcią w jego otchłanie daje pewne refleksje, wspomnienia i swoistą nutkę nostalgii. Przez festiwal przewinęły się takie zespoły i wykonawcy, jak Tartak z Hulajhorodem, Taraf de Haïdouks, Kūlgrinda (z nieżyjącym już Jonasem Trinkunasem), Hoven Droven, Corvus Corax, Al Andaluz Project, Selif Keita, Anna Moura, Orishas czy Barbara Furtuna. Impreza zawsze miała swoją myśl przewodnią i różne generowało to komentarze i emocje - ale nie pozostawiało obojętnym. Po wcześniejszych "Wyspach" oraz "Korei" przyszedł czas na "Głosy". Tym razem część stricte koncertowa ograniczyła się do pięciu dni, licząc w tym "Dzień Polski" i "Kolektyw Europa". Pozostałe dni wypełniły warsztaty, pokaz filmu o afgańskiej raperce oraz wykład poświęcony religii vodou na Haiti. W przeciwieństwie do lat poprzednich, w tym roku warsztaty dla dorosłych skrócone były do jednego dnia i ograniczyły się tylko do śpiewu "Sacred Harp" z Timem Eriksenem.
Brazylia i Peru
Część koncertową w sobotę, 24 września, rozpoczęła Brazylijka Renata Rosa z zespołem, reklamowana jako uznana już gwiazda czerpiąca garściami z tradycji północno-wschodniej Brazylii – stanów Alagoas i Pernambuco, w tym również z rdzennej muzyki Indian. Jej set przypominał mi trochę, z jednej strony Cyganów z Andaluzji, z drugiej fuzję białej i czarnej muzyki południowoamerykańskiej. Tembr głosu Renaty Rosy kojarzył mi się trochę z naszą rodzimą Marysią Natanson, z korzyścią jednak dla tej ostatniej. Trochę za głośno ustawiony poziom dźwięku w namiocie festiwalowym tego dnia powodował, że świdrujący głos Brazylijki, w połączeniu z takim sobie brzmieniem jej zespołu trochę mnie zmęczył. W pewnym momencie miałem wrażenie, że oglądam po prostu uliczny zespół, złożony z córki plantatora i czarnoskórych robotników - muzykantów, grający do kapelusza gdzieś na ulicy Rio de Janeiro... Nie twierdzę, że to jest coś złego, zespoły rodem z ulic są niejednokrotnie naprawdę dobre a i uznanym tuzom folku zdarza się grać i tam. Niemniej muzyczna propozycja Renaty Rosy mocno mnie rozczarowała. Z opisu i z zachwytów organizatorów na filmowych spotach puszczanych przed koncertem spodziewałem się muzycznej uczty - a dostałem coś mocno, w mojej opinii, przeciętnego.
Drugą część sobotniego koncertu otwierającego 12 Skrzyżowanie Kultur wypełniła, swoim ciepłem i radością, wiekowa już Peruwianka o afro-amerykańskich korzeniach, Susana Baca. Była minister kultury swojego kraju nie musiała nikomu nic udowadniać - ona śpiewała po prostu swoje. Słyszałem głosy, że to już nie to, co kiedyś potrafiła robić, że to już nie ten wiek, nie ten ogień - możliwe. Ujęła mnie swoją muzyką i doskonałym doborem muzyków towarzyszących, którzy jej nie zagłuszali, a doskonale uzupełniali. Zwłaszcza gitarzysta, który wręcz muskał struny swojej gitary, wydobywając z niej prawdziwie peruwiańskie dźwięki rodem z tamtejszych knajpek. Susana Baca zaśpiewała prosty, ale porywający, miejski chanson, pełen klimatu Ameryki Południowej i jej skomplikowanych relacji międzyludzkich. Na bis ambasador Peru zatańczył na scenie marinerę , wzbudzając dodatkowy aplauz licznej publiczności.
Niedzielny koncert Libanki Ghady Shbeir oraz "Sacred Harp" w wykonaniu amerykańsko-kubańskiego duetu Tim Eriksen/Omar Sosa odpuściłem na korzyść kameralnego występu Mychaiło Chaja w Ukraińskim Domu. Jego program artystyczny złożył się na opowieści o ukraińskiej, łemkowskiej i bojkowskiej muzyce tradycyjnej, jej trwaniu za naszą wschodnią granicą oraz licznych prezentacji pieśni nie tylko dziadowskich. Czasowo pokrył się ze Skrzyżowaniem. Z jednej strony żałuję, że nie usłyszałem na żywo pani Ghady Shbeir, z drugiej cieszę się, że wreszcie, po latach, usłyszałem na żywo Mychaiło Chaja.
Dzień polski i Wirtualne Gęśle
Kolejny koncert odbył się dopiero w czwartek i było to wydarzenie nazywane od 3 lat "Sounds Like Poland". Na pierwszy ogień poszła lubelska formacja Čači Vorba, zaczynając swój około 45 minutowy set trzema kawałkami rodem z przedmieść Bukaresztu, z części zamieszkałej w dużej mierze przez ludność cygańską. Nie zabrakło nawiązań do Papuszy i nuty Cyganów polskich oraz macedońskich. Zespół, choć grał krótko, pokazał, że jest w bardzo dobrej formie i że trzyma się romskiej drogi obranej 10 lat temu. Drugim przedstawicielem rodzimej sceny folkowej tego dnia była formacja Tęgie Chłopy. Okołotradycyjnie taneczna nuta "Dansingu", rodem z pogranicza ziemi kieleckiej i radomskiej, rozbujała namiot festiwalowy. Jedna z fotografii prezentowanych w tle przypominała mi, jako żywo, okładkę od... płyty "Leprosy" zespołu Death. Podpytałem o to, już po koncercie, paru znajomych osób siedzących w metalu, a będących tego dnia na SK. I też mieli to skojarzenie. W trakcie koncertu Tęgie Chłopy odebrały nagrodę za zdobycie "Wirtualnych Gęśli 2015". Liderka grupy dowcipnie skomentowała, że dzięki temu wreszcie dostali swoją płytę i że dziękują wszystkim internautom, którzy na nią głosowali.
Trzecim uderzeniem dnia polskiego byli panowie z Motion Trio. Niedługo przed Skrzyżowaniem Kultur grali na innym festiwalu, czyli na "Szalonych Dniach Muzyki". Ten ostatni poświęcony był muzyce klasycznej, więc oba sety różniły się. W namiocie pod PKiN trio akordeonowe skupiło się na wpływach muzyki etno w swoich utworach. Stąd też, obok wielu kawałków autorskich, zabrzmiały nieśmiertelne hity etno takie jak "Jovano Jovanke" i "Ajde Jano", to drugie wykonane wspólnie z irańską pieśniarką Mamak Khadem. I to w połowie po persku! Po koncercie dało słyszeć się komentarze, że jednak można zagrać ten utwór tak, by przemycić w nim coś nowatorskiego. Na koniec Motion Trio zagrali cover muzyki dance (bodajże pierwowzór należał do Scooter'a) tłumacząc się, że grali go w Berlinie na ulicach. Na trzy akordeony, gdzie jeden z nich robił za perkusję, zabrzmiało to nieprzeciętnie i z poczuciem humoru.
Kolektywny Duch Gór
Nazajutrz, w piątkowy wieczór 30 września, na festiwalowej scenie zeszły się drogi Gruzinów, polskich górali z Tatr i Basków. Wspólny projekt zespołu Trebunie Tutki i kwintetu Urmuli pokazał piękno różnorodności kultur pochodzących z gór, a jednocześnie podkreślił ich wspólne cechy. Była to również premiera wspólnej płyty "Duch Gór". Przepiękne, gruzińskie głosy i krzesane nuty zakopiańskie zagadały ze sobą od pierwszych taktów, jednocześnie zachowując swój charakter. Między ekipą kaukaską i tatrzańską stał Kuba "Bobas" Wilk z akordeonem i podawał niskie dźwięki, podchwytywane przez Gruzinów i Polaków. W moim odczuciu był to najlepszy koncert tegorocznego Skrzyżowania Kultur i nie bardzo rozumiem, czemu odbył się przed koncertem Basków.
Kalakan po "Duchu Gór" zabrzmiał po prostu bardzo "płytko". Teledysk promocyjny tria, dostępny na YT, ukazujący archaiczny sposób gry na instrumentach perkusyjnych i śpiew niczym z muzyki mediewalnej sprawił, że spodziewałem się uderzenia w stylu łotewskiego Auļi czy nawet niemieckiego Corvus Corax. Tymczasem panowie zagrali poprawnie, ale w bardzo ugrzeczniony sposób. Dlatego też poczułem się mocno rozczarowany ich występem, bo nie ukrywam, że obok projektu Trebuniów z Gruzinami, to właśnie na Basków nastawiałem się najbardziej...
Finałowe odliczanie
Sobotni finał to było prawdziwe "skrzyżowanie kultur". Kutury "roots" i kultury "pop" w wydaniu szeroko rozumianego afro. Na pierwszy rzut poszła haitańska formacja Chouk Bwa Libète, reklamowana jako ekipa wykorzystująca w swoich koncertach elementy religii vodou. Na pewno ci, którzy pofatygowali się na wykład poświęcony temu wierzeniu (łączącemu elementy lokalnego politeizmu z wpływami rdzennych religii afrykańskich) lepiej zrozumieli to, co działo się na scenie. Grupa z Haiti okazała się być dalekimi potomkami afrykańskich niewolników i swoją muzykę oparła przede wszystkim na mocno korzennych brzmieniach Zachodniej Afryki, bardzo chaotycznych i będących czymś na wzór 100% akustycznego techno, na dłuższą metę męczącego, chyba, że ktoś jest miłośnikiem takich rytmów. Znajomy, którego uważam za eksperta od etnicznej muzyki Czarnego Lądu, zwrócił moją uwagę, że takie dźwięki spotyka się przede wszystkim w brzmieniach z Beninu i okolic i że ich podstawą jest właśnie ten pozorny chaos brzmieniowy. Szkoda, że nikt z konferansjerów tego króciutko ale treściwie nie wyjaśnił przed koncertem, zwłaszcza tym, którzy nie byli lub nie dali rady dotrzeć na wykład o vodou. W jednym z "hymnów" wyklaskanych i wykrzyczanych przez Chouk Bwa Libète, usłyszałem wezwania boga Orisza, którego kult wywodzi się z afrykańskiego ludu Joruba. Dotarł on aż na Kubę i do Ameryki Południowej w czasach niewolnictwa i zmieszał się z lokalnymi kultami oraz chrześcijaństwem. Stąd też i znalazły się jego elementy w występie Haitańczyków. W każdym razie nie była to muzyka do słuchania w pozycji siedzącej.
Wielkim Finałem dwunastego Skrzyżowania był występ izraelskiej (urodzonej w Etiopii) wokalistki Ester Rady. Nie ukrywam, że byłem bardzo ciekaw jej twórczości, jako, że od lat nie mogę doczekać się w namiocie festiwalowym porządnego koncertu gwiazdy szeroko rozumianego etno-popu, pomijając niespecjalnie porywający występ Youssou N'Doura na SK 2009 oraz nudny koncert brazylijskiego kompozytora Ivana Linsa rok później. Jako, że już dawno straciłem nadzieję na Draganę Mirković, Florina Salama, Nancy Ajram czy Tuğbę Yurt, liczyłem, że skoro organizatorzy postawili na coś bardziej popowego, to będzie miało to tak zwany "drajw". Po pierwszych trzech, całkiem obiecujących kawałkach, straciłem jednak taką nadzieję. Mieszanka muzyki dyskotekowej lat 70., 80. i 90. (cała masa zapożyczeń od Abby po Grace Jones), popowej odmiany soulu, eklektycznie połączonych w całość motywów muzycznych od wczesnego The Prodigy (powtarzany fagmencik grany na klawiszach) po Jethro Tull (flet, elementy art-rocka w brzmieniu gitary) i elementów smooth jazzu (sekcja rytmiczna, tembr głosu) okazała się być wypadkowo bardzo... wtórną. Nie przeczę, że technicznie muzycy z zespołu Ester Rady byli znakomici, a ona sama miała głos jak dzwon. Niemniej pytanie "No i co z tego?" nasuwało mi się identycznie, jak przy kontemplowaniu wspólnych dokonań Justyny Steczkowskiej z Bobanem Markovićiem. Mimo wszystko bardziej oryginalny od Ester Rady był swego czasu zespół The Fugees (pewne podobieństwo Ester do Lauryn Hill dało się dostrzec) czy obdarzona niskim głosem Grace Jones. Słuchając Ester Rady na żywo, odniosłem wrażenie, że to wszystko już kiedyś słyszałem, czy to w soundtracku do filmów o Jamesie Bondzie, czy w serialu "Kojak". Poza etiopskim pochodzeniem i paroma piosenkami w języku ze swych rodzinnych stron Ester Rada nie odznaczyła się niczym szczególnym. W tym kontekście lepiej wypadła już rozpoczynająca festiwal Renata Rosa, gdzie wykonawstwo było słabsze, ale jednak bardziej z serca niż z dobrze naoliwionej maszyny do robienia hitów.
Chłodnym okiem
Podsumowując zatem: 12 Skrzyżowanie Kultur, poza niezłym Dniem Polskim i wspaniałym koncertem "Ducha Gór" nie było dla mnie niczym szczególnie porywającym. Frekwencja dopisała, udało się uniknąć dysput na tle trwającej "wędrówki ludów" z Bliskiego Wschodu i Afryki do Europy Zachodniej i Południowej (tzn. sensownie zmieścić je w prezentacji filmowej o afgańskiej raperce i jej perypetiach), a skupić na muzyce jako takiej. Rozumiem, że ograniczony budżet wymusił cięcia programowe, ale zastanawiałem się, czy w takiej sytuacji lepiej byłoby skrócić festiwal do np. 3 dni i ściągnąć jedną czy dwie naprawdę wielkie gwiazdy a resztę uzupełnić folkowymi wykonawcami z Polski, których mamy sporo i jest się kim pochwalić? Z takimi opiniami spotkałem się w rozmowach pofestiwalowych, więc nie jestem w tym osamotniony.
Zobaczymy, jak będzie za rok i czy... w ogóle będzie. Oby. Na razie przed nami sporo koncertów klubowych, w grudniu Mikołajki Folkowe a w przyszłym roku dwudziestolecie "Nowej Tradycji".
12. Festiwal Skrzyżowanie Kultur, 24.09 -1.10.2016, Warszawa
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia