Moja obserwacja polskiej sceny folk jest już pełnoletnia. Podążam tą ścieżką stale i bez kompleksów. Galopujące zmiany są wręcz szokujące. Zmieniło się praktycznie wszystko, ale nie wszystko posiada cechy rozwoju. Tak jak w przyrodzie - widać tu rozkład obumarłych istot, na bazie których rośnie już dziś piękny i różnorodny las wielobarwnych istnień. Zanim dojdę do pełnoletnich wniosków i spostrzeżeń, warto abym nakreślił całą drogę...
Tylko Clannad
W okresie prenatalnym mój rozwój skupiony był na nauce gry, pierwszych doświadczeniach scenicznych i poszukiwaniach stylistyki. Ukształtowała się wyraźna facjata poezji śpiewanej, rockowy kręgosłup, teatralno-filmowe serce i okalająca wszystko delikatna membrana fantasy. Dusza dyktowała swoją własną pieśń morfogenetycznej przestrzeni nieokreślonego bytu i nieskończoności form. Narodziny mojej emanacji folk to rok 1993. Nieukształtowany układ pokarmowy nie trawił żadnej rodzimej ludowości. Mleko spijałem z CLANNAD, bo w tym pokarmie odnajdywałem kompendium wartości. Kreatywna natura domagała się dotarcia do głębin „JA”, więc wszelka muzyka ludowa była starym kotletem, którego odgrzewanie wywoływało torsje. Tu zakończę tą niewygodną przenośnię, pełną zagadek i niedomówień. Faktycznie muzyka jest niemal całym moim życiem a dźwięki i ich zestawy to pokarm.
Ach te początki
Chętnie wracam do początków moich działań, ponieważ towarzyszyła im pewna atmosfera niesamowitości i podniety, która bezpowrotnie odeszła. Nie tylko z mojej perspektywy, ale również z tak zwanego obiektywnego stanu rzeczy. Kiedy stawiałem pierwsze kroki, inspiracji było niewiele, a polska scena folk nie była zbyt obszerna. Gwiazdy tego nurtu rzadko pojawiały się w telewizji i radio, media nie kipiały różnorodnością. Kilka programów trącających postkomunistyczną ramówką, która dopiero leczyła się z kompleksów PRLowskiego nacechowania, nie pokazywało zbyt wiele. Było tam jakieś ulotne piękno górnolotnego art, jednak folk w mediach praktycznie nie istniał. Wciąż pokutowała, odciśnięta w czasie, socrealistyczna muzyka ludowa w formie krawacianej, czyli dźwięki nabite piętnem polityki i ideologii robotniczo-postępowej. Tak wyglądał początek lat dziewięćdziesiątych. Ja, wówczas uczeń Technikum Górniczego, muzykę traktowałem bardzo poważnie. Dniami, nocami grałem na gitarze marki DEFIL. Szkołę uznawałem za coś absolutnie zbędnego, a moje kontakty przyjacielskie związane były z pasją będącą niemal wyznaniem. Grało się bluesa, rocka, piosenkę turystyczną...
Tworzy się Rivendell
Ta peregrynacja doprowadziła ostatecznie do zawiązania zespołu folkowego (koledzy rockmeni trochę się z tego śmiali)... Na próby umawialiśmy się w składzie: Joanna Bielska, Anna Wolańska, Mikołaj Rybacki, ja (był koniec 1992 r). Kiedy z wielkim entuzjazmem budowaliśmy podwaliny idei RIVENDELL, na scenie polskiej funkcjonowały: Osjan, Kwartet Jorgi, Varsovia Manta, Open Folk, Carantuohill, Sierra Manta, Raga Sangit, Atman, Orkiestra św. Mikołaja. Zanim trafiliśmy na te inspiracje mieliśmy tylko „swoje” CLANNAD i fantastyczny świat stworzony przez J.R.R. Tolkiena. Jednak wspomniane grupy to było już naprawdę COŚ! One czerpały globalnie, a ich instrumenty imponowały egzotyką, głębią i górnolotną ideą poszukiwania korzennych form.
Pierwsze inspiracje
Dla mnie największą inspiracją był Kwartet Jorgi. Ta nowatorska i niepowtarzalna fuzja nakierowała mnie na tradycje polskie. To był przełom. Dzięki tej grupie doceniłem rodzimą muzykę, zacząłem dostrzegać wartość w najbardziej nawet rozstrojonych polskich kapelach ludowych. Wcześniej, z całym zespołem, przerobiliśmy zeszyty nutowe ze starymi melodiami irlandzkimi (materiały takie można było kupić na koncertach Carantuohill), ograliśmy indiańskie tańce rozbrzmiewające na Fieście Andyjskiej (Ząbkowice Śląskie)... Festiwale zaczęły się robić coraz poważniejsze (m.in.: „Folk Fest Krotoszyn“, „Euro Folk“), a z młodych grup, takich jak my, pojawiły się: Chudoba, Shannon, White Garden i Matragona. Za pośrednictwem wydawnictwa Folk Time zaczęły powoli docierać zagraniczne inspiracje typu: Hedningarna. W polskiej pasiece folkowej zaczęło się robić gwarno. Nadal jednak najciekawiej brzmiał mi Kwartet Jorgi...
Bez internetu
Jednak tamte inspiracje to z dzisiejszego punktu widzenia brodzenie po omacku. Czułem, że wierne naśladowanie ludowych zespołów to nie moja droga, że nadszedł czas rozwoju muzyki etnicznej w formy bardziej przystępne. Zacząłem robić dla siebie instrumenty. Nie było zbyt wiele sklepów muzycznych, a ich półki świeciły pustkami (zarówno w zakresie instrumentów, jak i płyt / kaset z muzyką). Książki czy inne źródła mogące posłużyć jako inspiracje, to była niebywała rzadkość. W poszukiwaniu brzmień można było się udać jedynie w głąb siebie. Brak telefonów komórkowych, Internetu utrudniał nawiązywanie kontaktów, dzielenie się pomysłami.... Komputery były w porównaniu z dzisiejszymi zabawne i bynajmniej nie służyły pomocą wzrastającym folkowcom...
Festiwale, festiwale
Warunki trudne, ale polscy muzycy folk stawiali coraz bardziej zdecydowane kroki. Najlepiej funkcjonowali podróżnicy zwożący do kraju muzykę i instrumenty. Fiesta Andyjska zainspirowana działalnością Sierra Manty, zaczynała się przeistaczać i wskazywać pierwsze kierunki muzyki świata. Z prawdziwej indiańskiej uczty festiwal przeistoczył się w Folk Fiestę, otwierając się na muzykę całego globu. Orkiestra św. Mikołaja stworzyła Mikołajki Folkowe - festiwal, który wyraźnie wskazywał inspiracje słowiańskie. Tygiel polskiego folku zaczął kipieć. Doszły inspiracje bałkańskie, które już wcześniej były wyraźnie wskazane przez Kwartet Jorgi. W twórczość RIVENDELL zaczęliśmy włączać nieparzyste rytmy, inspiracje: blisko-, dalekowschodnie, afrykańskie i aborygeńskie (pasowało to do muzycznego opisu różnorodnych światów stworzonych przez J.R.R. Tolkiena). Z mojego punktu widzenia zaistniała pełnia inspiracji. Świat stał otworem, a w mojej głowie budowała się koncepcja muzyki Ziemian. Festiwale ukierunkowane na muzykę folk zapraszały coraz więcej nowych zespołów, które prezentowały różnorakie nurty muzyki czterech stron świata...
Niepoprawni politycznie
W pewnym momencie wydarzyło się coś bardzo dziwnego, niezrozumiałego... Okazało się, że inspiracja muzyką świata jest, powiedzmy, niepoprawna politycznie. Postawiono pytanie: „Dlaczego polscy muzycy inspirują się obcymi a nie własnymi tradycjami?” Powstała delikatna konsternacja. Można było dać kilka błyskotliwych odpowiedzi i pozwolić, by rozwój kroczył naturalną drogą. Nadchodziła przecież globalna zmiana myślenia związana z nową erą - Erą Wodnika. Stało się inaczej. Tak zwane „obce inspiracje” zbombardowane zostały kuluarową krytyką. Bardzo wpływowy i opiniotwórczy Jan Pospieszalski postawił drogowskaz, a jego komercyjną emanacją był telewizyjny program „Swojskie Klimaty“. Podobne tendencje pojawiły się w Polskim Radio. Powstał bardzo silny nurt powrotu do rodzimych tradycji. Była to jakby moda, która wybuchła niczym nacjonalistyczne tsunami zmiatające różnorodność i deklasujące zdrajców. Zapanował skansen wbijający inspiracje w regionalne kagańce. Muzykę polską zaczęły grać nawet Varsovia Manta i Sierra Manta. Presji absolutnie nie uległ Carantuohill wciąż swobodnie czerpiąc z ET...
Otwarta nisza
Wraz z pojawieniem się Internetu rozwój polskiej sceny folk zaczął radykalnie galopować. Zespołów grających muzykę odnoszącą się do tradycji etnicznych świata zaczęło być coraz więcej i więcej. Dostęp do instrumentów świata radykalnie się polepszył. Na rynku pop również pojawiły się wyraźne inspiracje folk i tu wielkie triumfy zbierają Golec uOrkiestra, Brathanki i Arka Noego. To już było apogeum. Zapotrzebowanie komercyjnego odbiorcy zostało nasycone. Nurt folkowy pozostał w niszy, ale zaczął ponownie otwierać się na świat, tworząc prawdziwie rozbudowane i różnorodne środowisko. Wszystko postępuje i pędzi jak wściekły dzik przed siebie. Rozwój toczy się wprost proporcjonalnie do coraz większych parametrów komputera.
Folk globalny
Dzisiejsza rzeczywistość jest zupełnie odmienna... Mnóstwo agencji koncertowych, festiwali, wydawnictw, sklepów, programów TV/FM, fundacji, stowarzyszeń związanych z muzyką świata. Już nawet najbardziej oporni używają komputerów, z pomocą których kopiują, nagrywają, wysyłają, komunikują się, zamawiają, grają... Wokół pełen asortyment sprzętu, szkoły, wiedza (niejednokrotnie wyłącznie za pomocą klawiatury, ekranu i padu dotykowego)... Portale typu youtube są kopalnią filmików umożliwiających „badania” grajków ludowych z wielu zakątków globu. Linie lotnicze oferują wyszukiwarki najlepszych i najtańszych lotów niemal w każdy zakątek planety. Globalizacja przyjęła formę, której nie można już odrzucić. Materiały, które kiedyś istniały, istnieją nadal, a dostęp do nich jest usprawniony... Jednak wciąż są ludzie, którzy inspiracji szukają przede wszystkim we własnym wnętrzu.
I co dalej?
Istotna jest odpowiedź na pytanie: Czy dzięki tym wszystkim udogodnieniom, „przyśpieszaczom” folkowcom jest dziś lepiej, łatwiej? Odpowiadam sobie na wyżej postawione pytanie siedząc przed ekranem komputera: tak, droga do najgłębszych pokładów wartości istniejących w genetycznej pamięci praojców jest łatwiejsza... ale trzeba przebyć drogę dłuższą, bo wokół Ziemi. Z natury muzykant ludowy powinien inspirować się ojcem, dziadem, pradziadem, odgłosami przyrody... Rzeczywistość jaką aktualnie obserwujemy to apogeum informacji. Bardzo cieszy mnie rozwój, a szczególnie to, że jest coraz barwniej i różnorodniej. W takich warunkach rzeczy wyjątkowe szczególnie błyszczą. Młode talenty wzrastają szybciej, muzycy są wszechstronniejsi. Dobrze, że mamy tak bliski kontakt ze źródłem i że na tej bazie powstaje wiele nowego. Nowe propozycje na arenie światowego i polskiego folk są już na tak wysokim poziomie, że w zamęcie przetrwać mogą twory tylko doskonałe. Co jest na końcu tej drogi? Ludowa Muzyka Ziemi czy ethno-popowa kaszana jako produkt do masowej sprzedaży?
Lubin. 1.12.2011
Martwi mnie tylko to, że wszystko w folku w PL rozwinęło się (lub może mówiąc bez wartościowania, po prostu zmieniło się), a sklepy muzyczne w Polsce, mimo, że na pewno z o wiele większym asortymentem niż w początkach muzycznej drogi Autora, dziś i tak są prawie tak samo puste jeśli chodzi o etniczne instrumenty. A jeśli już "coś się zdarzy", to jest albo szjasowate albo drogie, bo sprowadzono trzy egzemplarze i właściciel się boi, że i tak nie pójdą... dlatego jeden egzemplarz kosztuje tyle co trzy, by jakoś to się zwróciło, kiedy już jakiś oszołom kupi tą egzotyczną zabawkę. Oczywiście wszystko można kupić przez Internet, albo pojechać sobie za granicę na zakupy do sklepu muzycznego no ale chyba nie o to chodzi. A może ja po prostu nie znam tego właściwego sklepu?