Taka odpowiedź przychodzi na myśl, gdy ktoś postawi pytanie o czynniki, które generują życie w Nepalu. Odczucia dotyczące egzotycznego kraju, jakim bez wątpienia jest Nepal dla Europejczyka, są oparte na dziesięciodniowym pobycie w tym kraju podczas 6 Międzynarodowego Festiwalu Folkowego.
Zaczęło się skromnym 40-minutowym opóźnieniem, gdy 8 marca wystartowaliśmy LOT-em z Okęcia do Frankfurtu n. Menem, by tam po dwóch godzinach oczekiwania, korzystając z usług Qatar Air udać się do Doha w Katarze, gdzie poczuliśmy się jak uczestnicy pokojowej operacji "pustynna zawierucha". Masa szarego piachu, z którego wyłania się nowoczesne lotnisko, a horyzont rozpruwają mega wieżowce - zieleni niewiele, taki klimat. Kolejny przystanek - Kathmandu - już za 5 godzin lotu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale perspektywa dotarcia do celu podróży i emocje z tym związane odpędzały uczucie zmęczenia na dalszy plan. Start, samolotowy posiłek, drzemka przeplatana z bezwiednym wpatrywaniem się w oparcie fotela, wyposażonego w video odbiornik i ani się obejrzeliśmy, a oczom naszym ukazał się "Tribuwian Airport Kathmandu". Po przekroczeniu progu lotniska dolna część naszej twarzy, potocznie zwana szczęką lub "koparą", najzwyczajniej zaczęła nam opadać. Design lotniska przypominał nam trochę lata poprzedniej epoki, jednak operacja nabycia wiz, a następnie odbiór bagaży przebiegła bez większych komplikacji. Nasz niepokój czy wszystko dotrze w komplecie został rozwiany - byliśmy w "komplecie". Aż wierzyć się nie chciało, że wszystko przebiega bez zakłóceń i w tej właśnie chwili spotkał nas…
"zonk" nr 1
Aluminiowa skrzynia, w której transportowaliśmy nasze instrumenty, została lekko zniszczona. Próbowaliśmy zgłosić zaistniały fakt do przewoźnika z nadzieją na odszkodowanie, jednak zrezygnowaliśmy z tego po przejściu wstępnej procedury zgłoszeniowej. Nie było podstaw by liczyć na pozytywne załatwienie sprawy. Pracownicy lotniska byli bardzo mili i bardzo chcieli nam pomóc, jednak widząc ich zakłopotanie na twarzach, zrozumieliśmy, że nie bardzo wiedzą jak. Po około godzinnych ustaleniach poprosili o nasze numery telefonów obiecując, że zadzwonią, jak tylko uda im się coś konkretnego ustalić (przypomniała nam się sytuacja z polskiego filmu "…zadzwonimy do Pana, - ale ja nie mam telefonu, - ok. ok. zadzwonimy…”). Utwierdzeni faktem, iż stan instrumentów nie budzi zastrzeżeń, wraz z Markiem udałem się na parking przed lotniskiem, gdzie wspomniana wcześniej "szczęka" opadła nam jeszcze bardziej.
Co z tą skrzynią?
Reszta zespołu była już w drodze do hotelu, gdy organizatorzy stanęli przed dylematem przetransportowania dwójki pozostałych muzyków i ich zdezelowanego bagażu. Ale jak tu zmieścić skrzynię o wymiarach 120x50x50 cm do mikrobusu Suzuki, w którym bagażnik może służyć jedynie do przewozu damskiej kosmetyczki. Otoczył nas niemały tłumek. Wszyscy ochoczo usiłowali nam pomóc. Po kilku przymiarkach do bagażnika, nasze poważne dość obawy o dalszą podróż rozwiał pewien niewysoki (jak większość Nepalczyków zresztą) taksówkarz, którego pojazd był zaopatrzony w bagażnik dachowy. Nie pozwalając nam dotknąć się do skrzyni, szybko i sprawnie wrzucił ją na dach, zabezpieczył sobie tylko znanym sposobem i zaprosił nas do środka. Usiedliśmy z Markiem na tylnej kanapie, jednak okazało się, że jest nas o dwie osoby więcej niż przewidziano w dowodzie rejestracyjnym, więc z racji, że ja byłem największy, poproszono mnie o zajęcie miejsca obok kierowcy, a moje miejsce na kanapie zajęło dwóch przemiłych Nepalczyków. Jeszcze tylko zapięcie prowizorycznych, zakończonych karabińczykami wspinaczkowymi "pasów bezpieczeństwa" i ruszamy. Oznajmiono nam, że podróż do hotelu potrwa około 15 minut. Ufff, pomyśleliśmy sobie - bułka z masłem - jeszcze chwilka, ciepły prysznic, kolacja, nowe znajomości.
Pierwszy element - pipi
Wszystko poszło zgodnie z planem, poza drobnym szczegółem - sporą dawką adrenaliny, która nam się podniosła na skutek sytuacji na drodze. Lewostronny ruch, brak pasów na dziurawych i tylko w części wyasfaltowanych ulicach (nawet nieśmiało pomyślałem, że może u nich też będzie Euro 2012), masa rowerzystów i skuterów wyprzedających się nawzajem, a to z lewej, a to z prawej strony i wzbudzające grozę klaksony. Skuter wyprzedza rower - pipi - klakson. Samochód wyprzedza skuter - pipi - klakson. Pojazdy ostrzegają, by pieszy nie przechodził przez ulicę (chyba, że na swoją odpowiedzialność) - pipi - klakson. W stosunku do nas miało to pozytywny aspekt, ponieważ rozruszaliśmy sobie szyjną część kręgosłupa zastygłą podczas 20 godzinnego siedzenia w samolocie. Klakson z lewej, klakson z prawej, klakson z lewej, klakson z prawej. Żadnych zasad ruchu drogowego, brak sygnalizatorów, znaków drogowych jak na lekarstwo, a te które były, spełniały rolę wyłącznie dekoracyjną. Jednak coś nam się nie zgadzało w tej całej sytuacji. Otóż... nikt się na siebie nie złościł, nie krzyczał, nie pokazywał niecenzuralnych znaków przez szybę i nie używał brzydkich słów (na naszej szerokości geograficznej zjawisko trudne do uświadczenia, ale jak się okazuje - tutaj jak najbardziej). Klaksony, mimo że były odrobinę przerażające, spełniały rolę wyłącznie ostrzegawczą. Wszyscy przyjmowali to za rzecz, bez której nie sposób funkcjonować na ulicy.
Podczas późniejszej podróży po krętych, meandrujących, górskich drogach Nepalu, doceniliśmy ich znaczenie podczas manewru wyprzedzania przed zakrętem. Tutaj też okazało się, że Nepalczycy są mistrzami w grze w tzw. "tchórza" - wyprzedzanie na trzeciego, przed zakrętem, gdy z naprzeciwka jedzie pojazd i kto pierwszy ustąpi ten "tchórz” (szkoda, że to nie jest dyscyplina olimpijska, Nepal byłby wysoko w rankingu, heh). Klaksony, klaksony, klaksony…
Mniamuśne jedzonko
Dotarliśmy do hotelu, gdzie na znak radości z naszego przybycia, organizatorzy udekorowali nas naszyjnikami z aksamitek, a nasze czoła ozdobione zostały czerwonymi kropkami. Namaste! – przywitaliśmy się serdecznie i udaliśmy się na przygotowaną, w formie "szwedzkiego stołu" kolację. Zakłopotani bogactwem wyboru pozwoliliśmy sobie skosztować wszystkich przygotowanych przez szefa kuchni dań (jak się później okazało, widok poruszającej się wzdłuż stołu kolejki zanurzającej łyżki w złotego lub srebrnego koloru misach, by napełnić swe talerze smacznymi potrawami, będzie nam towarzyszył do końca tournee, trzy razy dziennie). Jedzonko naprawdę "mniamuśne". Oczywiście nie obyło się bez obaw, jak zareagują na tutejszą kuchnie nasze organizmy, jednak pomni przestróg zaopatrzyliśmy się w Polsce w środki zaradcze (płynne, bo płyny się dobrze wchłaniają), dzięki czemu ustrzegliśmy się poważniejszych "awarii" (mimo drobnych usterek), co pozwoliło nam delektować się smakami nepalskiej kuchni.
Zakwaterowanie w apartamencie, odświeżające czynności higieniczno-sanitarne i pierwszy, wieczorny wypad w miasto. W tym miejscu chcielibyśmy złożyć głęboki ukłon dla naszego przewodnika o imieniu Gokharna, który wprowadził nas w klimat Kathmandu, pokazał wszystkie ważne i warte zobaczenia miejsca. Nieoceniona była również jego pomoc przy zakupach (wiadomo, jak się traktuje "obcokrajowego" turystę - jak najdrożej za jak najgorsze) i opędzaniu się od natrętnych "wciskaczy byle czego", czyli wszystkiego i niczego. Gokha poznaliśmy dzięki Magdzie Pietruszka-Pandey i jej nepalskiemu mężowi Sujanowi Pandey, który jest kuzynem wspomnianego wcześniej Gokha (dla nich także serdeczne dzięki (www.odkryjnepal.pl).
Element drugi i…
Chwilę po przekroczeniu bramy hotelowego dziedzińca, zostaliśmy narażeni na działanie kolejnych dwóch czynników wspomnianych w tytule. Pierwszy to kurz - tego w miejskim, nepalskim krajobrazie nie brakuje. Kurz jest wszędzie, osiada na ludziach, ubraniach, samochodach, półkach sklepowych, fasadach domów. Bezwstydnie wdziera się w nasze nozdrza, ale my jesteśmy na to przygotowani. Posiadamy maseczki, które przedłużają zwiększoną drożność naszego nosa i gardła (można by to porównać do kadzidła, które pomaga wiadomo jak, ale na bezrybiu i rak …).
Nepalczycy wydają się tkwić w procesie permanentnej budowy, więc materiały budowlane leżące przy drodze są widokiem, który nikogo nie dziwi. Piasek, żwir, kliniec, cegły zostały przywiezione, zostawione i czekają na swoją kolej. Trudno stwierdzić czas tego oczekiwania, jednak nie o to tutaj chodzi. W połączeniu z wiatrem i wysoką temperaturą, znakomicie wpisują się w krajobraz objawiając się w postaci wspomnianego wcześniej kurzu (przypomniało mi się takie powiedzenie z wojska, "żeby nie kurz to byłoby już" - jako odpowiedź na pytanie, kiedy zakończysz odbywanie służby wojskowej). Identyczna sytuacja wydaje się być w Nepalu, wiele niedokończonych budynków (to ma pewien związek z systemem podatkowym, nie skończone - nie płacimy).
Nepal unplugged
Kurz jednak nie jest jedynym czynnikiem, działającym na ludzkie nozdrza. Proszę sobie wyobrazić sytuację, gdzie w stolicy 28 milionowego kraju codziennie, na kilka godzin wyłączają prąd. Jak może takie miasto funkcjonować - zapyta ktoś. Przecież nie działają systemy komputerowe, kasy fiskalne, nie funkcjonują windy w hotelach, nie ma światła na ulicy, w sklepach, urzędach, prywatnych domach. Przeciętny Europejczyk (nie dotyczy Polaków, a już na pewno mieszkańców Podlasia) raczej nie może wyobrazić sobie takiej sytuacji, a tym samym nie będzie mógł znaleźć rozwiązania takiego problemu. Proszę pamiętać, że prądu nie ma ponad 1 milion mieszkańców (bo mniej więcej tylu ich mieszka w Kathmandu). Jednak między przeciętnym Europejczykiem, a Nepalczykiem jest ogromna różnica. Oni zawsze myślą pozytywnie, zawsze znajdą rozwiązanie, które nie wymaga dużych nakładów: rzeczowych, finansowych, czy pracy. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że się nie denerwują, nie przeklinają zakładu energetycznego, nie pędzą pod ministerstwo, nie pikietują - po prostu stosują w swoim myśleniu kryterium rozwiązania problemu, a nie narzekania i użalania się. Zdają sobie sprawę, że jeśli sami sobie nie pomogą, to nikt im nie pomoże. Trochę to smutne, ale oni się nie smucą, bo od smutku jeszcze nikomu się elektryka w domu nie pojawiła.
… element trzeci
Szast-prast i uszu naszych dobiega odgłos pracujących silników dwusuwowych. Co prawda miesza się on z hałasem wydawanym przez samochody i motory, których jest na ulicach stolicy bardzo dużo, jednak nasze wprawne oko turysty dostrzega te cuda techniki, ustawione przed witrynami sklepowymi. Należy sobie zdawać sprawę, że zmrok o tej porze roku zapada w Kathmandu około godziny 19:30, sklepy są otwarte do 22:00. Sami kilkakrotnie robiliśmy zakupy tuż przed zamknięciem i nie przeszkadzało nam przyciemnione światło. Może dlatego, że kojarzyło nam się z pewnego rodzaju lokalem, heh... Można? Można.
Zdaliśmy sobie sprawę, że my jednak jesteśmy wicemistrzami "prowizorki", bo rozwiązanie problemu braku prądu nie jest wyjątkiem potwierdzającym regułę (o czym postaramy się wspomnieć w późniejszej części tekstu). Prąd wyłączają również w godzinach porannych i Zakład Energetyczny nie informuje mieszkańców o przerwach w jego dostawie. Trochę strachu się najedliśmy, gdy wracając do pokoju hotelowego, winda utknęła gdzieś między czwartym a piątym, a my pogrążeni w ciemności wsłuchiwaliśmy się w pulsujące dźwięki syreny alarmowej. Byliśmy akurat po smacznym śniadaniu, więc ten strach nie bardzo nam smakował. Myślicie pewnie, że naszą reakcją były przekleństwa? Nic bardziej mylnego. Zapomniałem dodać, że było to trzeciego dnia pobytu, więc wiedzieliśmy, że za chwilę włączą generator prądu i spokojnie pokonamy pozostały dystans półtora piętra. Identyczna sytuacja jest z oglądaniem meczu krykieta, z nieplanowanym pobytem w toalecie… po prostu… leci sobie prąd, nie wiadomo skąd… Jeśli w tym momencie wasze powonienie poczuło zapach kurzu w połączeniu ze spalinami wydostającymi się z rur wydechowych pojazdów ulicznych, oraz agregatów prądotwórczych, oznacza to, że zamiar autora został spełniony, a Wasza wyobraźnia "funguje" bez zarzutu.
Najpięknieszy, element czwarty
Na zakończenie chcielibyśmy opisać zjawisko, które zaciera obraz pewnych niedociągnięć technologicznych, utrudnień technicznych - otwartość i przychylność ludzi. Nawet tych sprzedawców, którzy widząc białego obcokrajowca windują na dzień dobry cenę o jakieś 200% do góry. Oni nie chcą cię oszukać, nie mają zamiaru cię oskubać. Gdy próbujesz odejść mówiąc, że za drogo i nie jesteś zainteresowany, oni mówią - "hello, my friend, what is your price, please", ty mówisz, że nie chcesz kupić, oni znowu - "ile możesz dać przyjacielu, proszę kup ode mnie", proponujesz w końcu na odczepnego 30-40% ceny, chwila przekomarzania się i produkt jest Twój. Ot taka "nowa świecka tradycja”. Oczywiście są i tacy, co nie znają zwyczajów tutejszej polityki handlowej, ale to wcale nie zrzuca winy za oszustwo na sprzedającego, bo oni nie chcą cię oszukać.
I tak na każdym kroku uczynni, mili, otwarci. Służą pomocą, by wnieść twoje bagaże do autobusu, przeniosą instrumenty do sceny, zrobią czarną herbatę lub kawę w hotelu na twoją prośbę, bo taka ogólnodostępna jest z mlekiem. Wchodząc do twojego pokoju hotelowego zdejmują buty, mimo że ty tego nie robisz. Jednym słowem "szacun". Trochę ściska w klatce piersiowej, gdy się popatrzy na status materialny większości społeczeństwa, jednak gdy widzisz, co rano oznaczone czerwoną kropką czoła i uśmiechnięte twarze, zdajesz sobie sprawę, że mimo wszystko są szczęśliwi. Emanują pozytywną energią i ona do nich wraca, to bardzo prosty sposób na życie - polecamy.
Jaka próba dźwięku?!
Po tym wstępie docieramy do tematu głównego - koncertów, choć pewnie wystarczyłoby opisać jeden i opis ten pasowałby do pozostałych. Jak już wspomnieliśmy na początku, Czeremszyna została zaproszona do wzięcia udziału w VI Międzynarodowym Festiwalu Folkowym organizowanym w dniach 09-18.03.2012, przez Everest Nepal Culture Group w czterech miastach Nepalu: Kathmandu, Butwal, Ghorahi, Pokhara. Swoisty "Tour de Nepal" rozpoczął się dla nas koncertem w czymś, co można nazwać Teatrem Narodowym w Kathmandu. Duży budynek, widownia z balkonem, na której zasiadło około 1000 osób, w tym spora liczba oficjeli i osobistości, ulokowanych w loży wykonanej z ustawionych w pierwszym rzędzie miękkich kanap. Koncert rozpoczął się oficjalnym powitaniem wszystkich tego powitania wartych. Przedstawiciele uczestników: Meksyku, Włoch, Grecji, Litwy, Finlandii, Estonii, Bangladeszu, Sri Lanki, Indii, Nepalu i Polski (Ghana i Togo nie wzięły udziału z powodów bliżej nie znanych), trzymając flagę i tablicę z nazwą kraju, pięknie ukłonili się licznie zebranej publiczności. Zanim ta uroczysta chwila nastąpiła, organizatorzy dali nam do zrozumienia, iż w ich bogatym słownictwie nie występuje zlepek wyrazów, o wdzięcznym dla artysty brzmieniu "próba dźwięku”.
Pierwsze nuty za płoty
W tym właśnie miejscu wypada zdjąć czapkę z głowy i ukłonić się Krzyśkowi Murawskiemu, naszemu realizatorowi dźwięku, który "zrobił coś z niczego". "Coś", bo publiczność i organizatorzy byli zachwyceni naszymi występami, a "z niczego"? To chyba nie wymaga specjalnych wyjaśnień. Z góry nadmienię, że ten ukłon zostanie jeszcze wykonany czterokrotnie, ponieważ stwierdzenie "próba dźwięku" nie funkcjonuje w całym Nepalu.
Musicie Państwo wiedzieć, że pozostałe zespoły były dużo liczniejsze od Czeremszyny, odziane w piękne stroje prezentowały również tańce, więc robiły niezły show już samą obecnością na scenie, nie mówiąc o wspaniałych występach. Dlatego pierwszy koncert mimo, że nie zakończył się owacją na stojąco, dawał powody do zadowolenia i napawał wiarą na lepsze jutro.
No to jazda!
Kolejny dzień, po śniadaniu pakujemy swoje klamoty i wyruszamy w trasę długości ok. 200 kilometrów do Lumbini, miejsca narodzin Buddy, odpowiednika chrześcijańskiego Betlejem. Podróż trwa około 6 godzin, drogi kręte i wąskie, widoki wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Późnym popołudniem docieramy do miejsca kultu. Zwiedzanie do zmroku, kolacja i około 21:00 lądujemy w czymś na wzór klasztoru buddyjskiego, gdzie pod osłoną moskitier spędzamy trzecią noc. Niekoniecznie się wysypiamy, ponieważ towarzyszą nam czaple w stawie, które chyba akurat miały się ku sobie, no i poranne (o godz.3:00) modlitwy mnichów przy akompaniamencie gongów pozwalają nam tę noc spędzić… w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Jak misie na Krupówkach
Dzień czwarty czas zacząć. Pobudka, toaleta i wyjazd do Butwal, tam śniadanko przy tzw. "szwedzkim stole” i pierwsza, podczas nepalskiego tournee, uliczna parada. Niesamowity klimat, wielobarwny korowód, złożony z kilkuset ubranych w kolorowe stroje wykonawców, był witany serdecznie przez tłum mieszkańców. Na początku czuliśmy się jak misie na Krupówkach. Każdy chciał sobie z nami zrobić zdjęcie, ale ich uśmiechnięte, radosne twarze przekonały nas, że dajemy im odrobinę szczęścia i trochę kolorytu, do ich nie zawsze rozkosznego życia. My byliśmy gladiatorami, a oni chcieli być świadkami widowiska. Parada była również świetnym narzędziem reklamowym. Zdaliśmy sobie sprawę o tym fakcie już w trakcie koncertu, gdzie parotysięczna publika była dowodem, że kilkukilometrowy poranny spacer był owocny.
Widzowie ciepło przyjmowali wszystkich wykonawców, więc nieskromnie powiem, że nasz występ również spotkał się z owacyjnym i gromkim przyjęciem. Po koncercie, komenda "do pojazdu" i perspektywa kilkugodzinnej jazdy do następnego punktu podróży stała się faktem. To tylko 110 kilometrów i tylko 4 godziny jazdy.
Z portu do portu
Następnym portem, gdzie zacumowaliśmy, było Ghorahi w prowincji Dang. Wieczorne powitanie naszyjnikiem z kwiatów, "bindi" na czoło - w hinduizmie może oznaczać bycie mężatką (dot. kobiet), może być pozostałością po porannych modlitwach, a równie dobrze może oznaczać "nic", ot taka ozdoba. Kolacja i do łóżka. Potrzebujemy odpoczynku. Serpentyny, dziury w drogach i brak klimatyzacji w aucie zrobiły swoje, śpimy jak zabici. Scenariusz kolejnego dnia zupełnie podobny do poprzedniego: parada - może odrobinę dłuższy dystans - lunch i koncert.
Gramy!
Oczom naszym ukazał się widok, który podziałał jak balsam na rany. Publiczność licząca sobie, bagatela, około 7000 głów; aż chce się grać. Zjawisko niespotykane codziennie, więc i Czeremszyna wykazała się poważnym podejściem do tematu i przygotowała tutejszej widowni niespodziankę nie lada. Podczas wieczornej podróży busem, towarzysząca nam nepalska wolontariuszka Saphana nauczyła nas folkowej, nepalskiej piosenki. Dokładnie rzecz biorąc nasza percepcja była w stanie przyswoić tylko jej refren. Gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki i słowa "… Reszen firiri…" (pieśń o miłości dwojga młodych i o przeszkodach na ich drodze, jak nic nasz podlaski "Hołub"), siedem tysięcy Nepalczyków oszalało, byli nasi. Wzięliśmy ich do folkowej niewoli. Śpiewali z nami refren "Hosadyny" ("la, la, la…” i po polsku i po nepalsku brzmi podobnie). Ąż strach było o coś więcej ich prosić, bo zrobiliby to bez mrugnięcia. Tak zakończył się dzień piąty.
Chwile grozy
Mniej więcej w połowie drogi z Ghorahi do Khatmandu leży Pokhara, tam udaliśmy się dnia szóstego. Ponad 160 kilometrów upajania się górskim krajobrazem i malowniczym widokiem miasteczek i osad napotkanych przy drodze. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, aby się zatrzymać, więc wnętrze autobusu co rusz przeszywał dźwięk migawek fotograficznych. Osiem godzin "offroadu" i dotarliśmy do miejsca, skąd początek bierze wiele tras trekkingowych. Pokhara przywitała nas zachodzącym słońcem. Nazajutrz jak się pewnie domyślacie, znany już dobrze nam wszystkim scenariusz: śniadanie, parada, koncert. Znowu show się udało, jednak tym razem było okraszone zjawiskiem naturalnego schłodzenia rozentuzjazmowanego tłumu. Spadł deszcz połączony z gradobiciem. Jednak, jak to w górach bywa, kilka chwil i znowu wyjrzało słoneczko.
Chwile grozy przeżywał jedynie Krzysiek, bo i tak wątłe bardzo wyposażenie sceniczne stanęło w obliczu gradobiciowego ostrzału. W swoim żywiole była za to Ewa Stankiewicz, która odpowiadała za dokumentację fotograficzną trasy i nic nie robiąc sobie z odcisków na palcach, z jeszcze większą częstotliwością uruchamiała migawkę aparatu.
Nepal, grad, Czeremszyna - to nie zdarza się często. A my cóż, jak zwykle: "Husońki”, "Mariczka", "Hosadyna” i "Reszen firir". Burzliwe oklaski, były ponownym dowodem na to, że dwa bratnie narody, polski i nepalski mają się ku sobie. W radosnych nastrojach oddaliśmy się oczekiwaniom na jutrzejszy wschód słońca na punkcie widokowym Sarangkot.
Ze Strychu Świata na Dach
Ósmego dnia budziki zadzwoniły o 03:30 czasu tutejszego tj. około 22:45 czasu polskiego. Pewnie myślicie, że organizatorzy po naszych prośbach zorganizowali nam próbę dźwięku? Taką tajną, żeby nikt nie dowiedział się przedwcześnie, jaki mamy repertuar? Niestety. Wstaliśmy tak wcześnie, by udać się na "strych świata" - Sarangkot (1592 m n.p.m.), by stamtąd z kolei obserwować "dach świata" (masyw Annapurny 8091 m n.p.m.; szczyt Maczapuchare 6993 m n.p.m.). Zrywamy senne pajęczynki z oczu i wyruszamy do położonej na wzgórzu, malowniczej miejscowości Sarangkot, by przywitać słońce, wyłaniające się zza ośnieżonych, górskich szczytów. Mimo przenikliwego wiatru z otwartymi ustami podziwialiśmy wyłaniające się, błyszczące od wiecznego lodu i śniegu, niuanse górskiej panoramy. W dolinie, blednącymi wraz z nastającym dniem ognikami świateł, budziła się do życia Pokhara, a nam coraz bardziej opadała "szczęka". Nim się obejrzeliśmy minęły dwie godziny. Droga powrotna do Pokhary w świetle dziennym raczyła nasze oczy niesamowitym widokiem.
Śniadanie, spacer brzegiem jeziora w celu spalenia nabytych kalorii, połączony z procesem zaopatrzenia w pamiątkowe gadżety, obiad i siedem godzin jazdy. Trasa zatoczyła koło, w hotelu Landmark w Kathmandu zameldowaliśmy się około godziny 20:00, a tam, nie zgadniecie… kolacja.
Będziemy w telewizji
Ostatni dzień festiwalu, rozpoczęliśmy od zgłębienia tajemnic poznanego wcześniej placu Durbar, powędrowaliśmy przez Thamel, obok Chhetrapati Chowk. Wejście na Durbar Square wymaga opłaty, jednak identyfikatory zawieszone na naszych szyjach rozwiązują sprawę płatności. Później zorientowaliśmy się, że wchodząc od południowej strony ulicą Freak Street - słynną w latach 70 ulicą "dzieci kwiatów", to nawet plakietka nie jest potrzebna. Za wielu hippisów to nasze oczęta nie uświadczyły, o tej porze dnia przewracają się pewnie na drugi bok. Cóż… Może następnym razem, powiedzieliśmy z rozmarzeniem.
Odwiedzamy jeszcze żyjącą boginię Kumari - wprawdzie obcokrajowcom wstęp wzbroniony, ale nasz opiekun Samrat (zuch nad zuchy) poprosił i pozwolono nam stanąć oko w oko z boginką. Lunch i podstawiony autobusik zawozi nas na Plac Tundikhel, gdzie trwają przygotowania do finałowego koncertu. Relację na żywo z tego wydarzenia przeprowadziła Nepalska Telewizja "Himalaya TV". Wystąpiliśmy jako dziewiąty z kolei zespół, a występująca przed nami grupa z Bangladeszu podkradła nasz pomysł z nepalskim hitem. Chcieliśmy zrezygnować z wykonywania tego utworu, jednak nasz "anioł" Samrat szybko odwiódł nas od tego zamiaru. Na pożegnanie z festiwalem "Reszen firiri" musiała zabrzmieć. Jak pomyśleli tak zrobili. Owacja na stojąco i wspólne tańce przed sceną i na scenie były godne finalu. Otrzymaliśmy też propozycję udziału w następnych edycjach festiwalu, więc chyba nie daliśmy plamy.
Jeśli Wam się wydaje…
… że na pytanie - jakbyście określili w kilku słowach pobyt w Nepalu - odpowiemy "sex, drugs, rock’n’roll”, to jesteście w błędzie. My powiemy ze spokojem w głosie - klaksony, kurz, generatory prądu i otwarte ludzkie serca - bo Nepal uspokaja, ładuje naprawdę pozytywną energią, choć "rock‘n’roll" ciśnie się często na usta, gdy w przenośni, jednym słowem chcemy coś opisać, heh.
Czeremszyna z Czeremchy w składzie: Joanna Grabowska, Magdalena Zinkow-Antoniuk, Barbara Kuzub-Samosiuk, Romuald Rakowski, Krzysztof Sawicki, Marek Ławreszuk i Mirek Samosiuk.
Realizacja dźwiękowa koncertów: Krzysiek Murawski
Zdjęcia: Ewa Stankiewicz, Krzysiek Murawski, zespół.
Od redakcj: tytuł, śródtytuły
Czeremszyna, VI Międzynarodowy Festiwal Folkowy, 09-18.03.2012, Kathmandu, Butwal, Ghorahi, Pokhara (Nepal)