Wczesne dzieciństwo spędziłem w miasteczku otoczonym przez tabory cygańskie od rana do wieczora wypełnione muzyką. W niedzielne poranki budził mnie przemarsz brygady podhalańskiej okraszony dźwiękami krowich dzwonków, a wieczór wypełniały śpiewy górali „niskopiennych” – jak złośliwie nazywano mieszkańców Sądecczyzny. Do tego wszystkiego udawało się czasem usłyszeć śpiewających Łemków. I już wtedy byłem pewien, że człowiek nie stworzył niczego bardziej dojmującego, mocniej motającego dusze i serca, niż muzyka. Już wtedy podejrzewałem, że nie jest nią tylko połączenie melodii, harmonii i rytmu, ale coś znacznie bardziej nieuchwytnego. Coś, co jak później usłyszałem od Hindusów, znajduje się pomiędzy tymi elementami… Wtedy też zrozumiałem, że muzyka dzieje się tu i teraz, i choćby była bardzo precyzyjnie zapisana i wiernie wykonana, to i tak za każdym razem będzie brzmiała inaczej. Jest w niej bowiem jakaś trudna do zdefiniowania więź łącząca słuchacza z wykonawcą i twórcą...
Zaczęło też do mnie docierać, że nawet muzyka posługująca się słowem może być odbierana całkowicie różnie i budzić skrajnie odmienne emocje. Ta jej ulotność a jednocześnie głębokość doznań, jakie powoduje, wydała mi się być ósmym cudem świata...
I z tą świadomością żyję do dziś – bogatszy z racji wieku o doświadczenie, że im więcej o niej wiem, tym bardziej wymyka się wszelkim próbom definiowania, szufladkowania i porządkowania… I bardziej jestem skłonny uwierzyć w życie pozagrobowe, którego namiastką często muzyka się staje, niż w życie pozamuzyczne...