Na rynek w Żywcu trafiłem wtedy przypadkiem trochę. Gorąco było i chcieliśmy w jeziorze popływać, to miał być główny punkt dnia. Nie znałem jeszcze słowa "szafiarki", po prawdzie było to przed erą tego słowa. One chciały połazić po butikach i sekund hendach, to siadłem w letnim ogródku piwnej knajpy. Granie z estrady coraz bardziej mnie wciągało, dosiadło się czterech gości i zamówili po golonce pod piwo. Imaginujcie sobie, było koło dziesiątej, słupek termometru w cieniu przekroczył już trzydziestkę, a oni – golonka. Takeśmy siedzieli, popatrywali na siebie, łupanie basów monotonnie pociąganych smykiem kołysało nami, oni zajadali się goleniami świni, produkt miejscowego browaru łagodnie chłodził nasze czaszki.
A potem się zwinęli i wyszli na scenę, bo to byli Śwarni z Nowego Targu. Białe, miejskie koszulki zamienili na spinane parzenicami, portki cyfrowane, skrzypki skrzypiały starodawnie, bas podawał transowy rytm. Wybaczyłem im tę poranną golonkę, bo bez niej nie podawaliby przyśpiewek tak przekonująco. Festiwal Górali Polskich.
Taka była inicjacja. Następny rok i znowu byłem. Śwarnych już chyba nie trafiłem, ale był jakiś chłopak ze złóbcokami. Parę lat później, skrzypek nieśmiały, co ukrywał twarz za długimi włosami. Z początku wyszukiwałem nowe nadzieje.
Z czasem coraz ważniejsi stawali się Oni. Starzy ludzie, ledwo czasami potrafiący się wspiąć na estradę. Historia ich życia wypisana w zmarszczkach twarzy, żylastych dłoniach, zgiętym grzbiecie. A oczy im płonęły, gdy podawali strofy starych śpiewek, jakby znów byli tam – na łące czy hali – i ich przyszłość zależała od tej jednej miłosnej piosnki. A ręce im wibrowały, gdy zaklinali w muzykę tę ziemię kamienistą, z którą się zmagali, słoty i upały, psotną i mroźną pogodę, zimy przebiedowane przy łuczywach i mizernym pożywieniu, pokasływanie wielu ludzi w jednej izbie. Gdy wykręcali nuty, jak trudny klimat wierchowy wykręca konary drzew, które śmiały tak wysoko rosnąć.
W jury siedzieli muzykolodzy, etnomuzykolodzy, czort wie kto jeszcze, coś tam sobie zapisywali. Potem przyznawali nagrody i wyróżnienia, patrząc w swoje zapiski. Ci starzy ludzie czasem jeszcze wracali w kolejnych latach, w końcu zaś połykał ich czas. Nie przyjeżdżali dla nagród czy uznania. Zdarzało się, że mgliły im się oczy, wtedy śpiewali i grali jakby nie było tego, zalanego gorącym latem rynku, jurorów, przypadkowych słuchaczy, dla przyjaciół i wybranych tylko robili te swoje muzyczne czary. Na kilka minut zaklinali czas, który stawał się im posłuszny. Wskrzeszali muzyką minione, odeszłe, połknięte. Tego nie dało się zapisać, nawet współczesne możliwości rejestracji nie dawały rady. Można sobie było odtworzyć występ, ale brakowało, trudnego do wyrażenia, mrowienia po plecach, słabości kolan i zawilgocenia ócz.
Kolberg też nie był w stanie tego zapisać. Ale nie jawi się już jako obciachowy kolekcjoner folkloru, z którego zbiorów korzystają potem tak zwane ludowe zespoły. Musiał mieć te ciary w plecach i łzy w oczach, gdy odbierał głębię starodawnych przyśpiewek i przygrywek, gdy czas na chwilę odstawiał swoje zabijające ostrze. Musiał, bo nie ma innej siły, która powodowałaby, że włóczył się po tylu zapomnianych kątach tak długo. Jego następca, malarz Andrzej Bieńkowski lata później, z magnetofonem już, po chałupach najpierw łowickich, potem ukraińskich, ostatnio białoruskich, ciągle z nosem przy ziemi goni za tą magią, której nie nauczy żadna szkoła.