W tym roku odejdę od tradycyjnej relacji dzień po dniu, skupię się tylko na opisaniu koncertów, które wywarły na mnie największe wrażenie. Nie byłam tylko w środę na Sounds Like Poland oraz na sobotnim występie gwiazdy afrobeatu - Seuna Kutiego.
Mistrzowie z Persji
Zdecydowanie numerem jeden tej edycji festiwalu był dla mnie poniedziałkowy koncert Kayhana Kalhora, mistrza gry na tradycyjnej, perskiej lirze zwanej kamāncha, kamānche. Pierwszy raz usłyszałam tego artystę rok temu podczas 17. Festiwalu Nowa Tradycja, gdy występował razem z Erdalem Erzincanem - wirtuozem baglamy (saz), lutni długoszyjkowej. Ale wtedy Kalhor nie zrobił na mnie aż tak wielkiego wrażenia jak na SK.
Teraz mogę już napisać, że koncert ten zgromadził najliczniejszą publiczność. Kalhor zagrał właściwie tylko jeden utwór z Ali Bahrami Fardem, mistrzem gry na santurze, czyli 96-strunowych cymbałach. Podobnie jak na Nowej Tradycji, czuć było orientalny klimat. Artyści grali, siedząc na wielkim dywanie, na niewielkim podwyższeniu. Trudno wyrazić słowami to, co się działo podczas koncertu, niesamowitą zmienność tempa, rytmu i barwy instrumentów. Od pierwszego momentu wielu słuchaczom zaparło dech w piersiach. Ja też pogrążyłam się w kontemplacyjnym zachwycie.
Kalhor wydobywał z kemancze dźwięki przypominające raz skrzypce, raz wiolonczelę, raz ney i duduk razem wzięte, raz sukę biłgorajską. Czasem nie grał smyczkiem tylko palcami, zwłaszcza gdy santurzysta mocniej uderzał w struny, które brzmiały wtedy jak fortepian. Nic dziwnego, wszak santur to praprzodek fortepianu, jak wyjaśniła na wstępie, zapowiadająca koncert dyr. artystyczna festiwalu, Maria Pomianowska. Słuchacze byli świadkami fenomenalnego zgrania obu artystów w trakcie improwizacji, a jednocześnie wszystko miało wyważone proporcje – jeden artysta pozwalał drugiemu zaistnieć na scenie.
Należy pochwalić bardzo dobre nagłośnienie i operowanie światłem w czasie koncertu oraz dbałość o nie przeszkadzanie słuchaczom, bo naprawdę cała sala zamarła w nasłuchu. W trakcie występu przewijały się różne ludowe melodie z Iranu - choć niektóre brzmiały dziwnie znajomo. Gdy Kalhor z Fardem skończyli, owacjom na stojąco nie było końca, ale niestety już nie zagrali, tylko wyszli ukłonić się publiczności.
W drugiej części wieczoru wystąpił Alireza Ghorbani z zespołem - śpiewak, inspirujący się twórczością klasycznych perskich poetów, członek Irańskiej Orkiestry Narodowej, z którą koncertował na całym świecie. Bardzo dobry wokalista, wspaniale słychać było niusanse ozdobników, ale chyba najbardziej podobali mi się instrumentaliści. Brak kontekstu o czym śpiewał, utrudniał zagłębienie się w muzykę. A może dlatego, że byłam jeszcze pod wpływem genialnego duetu Kalhor-Fardi.
Nowość na festiwalu
Kolejnym koncertem, na który czekałam z niecierpliwością, był wtorkowy Kolektyw Europa, początek nowego cyklu poszukiwań wspólnych korzeni muzycznych zespołów ze Środkowej i Wschodniej części naszego kontynentu. Nie zawiodłam się. Najpierw na scenie wystąpiła ukraińska formacja Hulajhorod, prezentując tradycyjny folklor znad środkowego Dniepru. Tu moją uwagę zwróciły przede wszystkim przepiękne wielogłosowe pieśni a cappella – zarówno kobiece i męskie, jak i wesołe ludowe tańce. Kolejny punkt programu, legendarne białoruskie Ethno Trio Troitsa, przeniosło słuchaczy w świat folkloru już przetworzonego, z etno-folkowym instrumentarium (perkusja, gitara) i jak zwykle, zaczarowało starymi i nowymi utworami, wykonanymi z prawdziwą pasją. Lidera grupy, Iwana Kirczuka od pierwszego koncertu Troitsy, jaki widziałam (w 2004 r.) uważam za szamana, z powodu hipnotyzującego wpływu na publiczność.
Potem pojawiła się znana polskim fanom folku Nasta Niakrasava i wykonała tradycyjną białoruską pieśń a capella. To było tylko przygrywką do wkroczenia na scenę muzyków projektu R.U.T.A. i totalnej zmiany kierunku muzycznego. Na instrumentach akustycznych zabrzmiały pieśni buntu chłopów pańszczyźnianych wykrzyczane przez punkowego rebelianta Robala z Dezertera oraz towarzyszącą mu Nastkę. Wkrótce ponownie pojawiła się formacja Hulajhorod, aby zaśpiewać piosenki ze wspólnej płyty z RUTĄ "Na Uschod". W grand finale na scenie zaprezentowały się wszystkie zespoły, improwizując w utworze R.U.T.Y. "Drobna drabnica", a Troitsa płynnie przeszła z tego w swój hit "Jabłyń maja". Owacjom nie było końca.
Macedończycy górą!
Druga część wieczoru to klasyczna zabawa z Romami z Macedonii przy tak modnych ostatnio dźwiękach orkiestry dętej. Koçani Orkestar byli autentyczni, nie skomercjalizowani jak niektóre zespoły tego typu, świetni wokalnie (perfekcyjne popisy), a przede wszystkim nie zanudzali kolejnym "Ederlezi" czy "Ajde Jano". Jeżeli już musiała pojawić się nieśmiertelna "Mesečina", to w ich własnej, oryginalnej wersji. Koçani skoncentrowali się raczej na swoim repertuarze jak np. hymn Romów "Dżelem Dżelem", zahaczyli o hity manele, popularne piosenki romskie i poeksperymentowali z nutą latynoską. Mieli też bardzo dobry kontakt z publicznością, która szybko zaczęła tańczyć pod sceną. Pod koniec występu kilka pań wciągnęli na scenę, a jedna z nich, najwyraźniej praktykująca taniec brzucha, jeszcze bardziej podkręciła i tak gorącą już atmosferę zabawy rodem z Bałkanów.
Jedynym sposobem, aby zmusić widzów do opuszczenia sali koncertowej namiotu stał się chwyt rodem z legendy o szczurołapie. Artyści grając, wywiedli za sobą sznureczkiem publiczność do holu, gdzie zabawa rozkręciła się na dobre - jak na prawdziwym cygańskim weselu. I tak jak pisałam na naszym profilu facebook, Romowie graliby dalej, może i do rana, gdyby namiot festiwalowy był otwarty 24 h i gdyby znalazła się jakaś woda ognista pod ręką ;). Spodobali mi się na tyle, że uważam, że Koçani Orkestar to, na równi z Mahala Rai Banda, jedna z najlepszych fanfar romskich, które w ogóle widziałam.
Korea może zachwycić
W tym roku specjalnym gościem festiwalu była Korea Południowa. Zaproszono aż trzy zespoły inspirujące się tradycją, ale tworzące zupełnie nową, współczesną jakość: Geomungo Factory (koncert w czwartek), Baraji (sobota), Nourem Machi (niedziela). To był strzał w dziesiątkę i moje nowe odkrycie muzyczne.
Pierwsza z wymienionych formacji, Geomungo Factory - to jak nazwa głosi, fabryka niesamowitych dźwięków, wydobytych z tradycyjnego koreańskiego instrumentu dworskiego, tysiącletniej cytry (geomungo). Na wszystkich zrobiła wrażenie informacja, że struny te pierwotnie wykonane były z jedwabiu. Na początku artyści zagrali akustycznie utwór, który spokojnie mógłby zaistnieć na trwającym równolegle festiwalu "Warszawska Jesień". To było dopiero preludium do dalszej prezentacji możliwości brzmieniowych różnych cytr (m.in. też basowej) w połączeniu z elektroniką. Paleta różnych nastrojów - od kołysanki po mocne uderzenie, przez improwizacyjne eksperymenty. Przyglądałam się też technice gry na różnych typach geomungo. Potem w kuluarach słychać było komentarze: To Apocalyptica, Rammstein na ludowo! Znów umiejętne operowanie światłem podkreślało charakter utworów, raczej mrocznych i psychodelicznych. Koncert wciągnął mnie, i również jak podczas poniedziałkowego Kalhora, siedziałam zasłuchana i zdumiona, jak można wydobywać z cytr jednocześnie takie anielskie i diabelskie dźwięki.
Zespół Baraji (sobota) wystąpił z najbardziej tradycyjnym programem, wywodzącym się z koreańskiego obrzędu pogrzebowego. Rytuał Jindo Ssitgim Gut to oczyszczenie duszy zmarłego przez śpiewy i tańce. Instrumentarium składało się z bębnów, cytr, fletów, różnych gongów i ciekawych perkusjonaliów, a członkowie zespołu ubrani byli w tradycyjne stroje. Gdy zaczęli grać, zaczęłam mieć skojarzenia z orkiestrami z południowej Azji, ponieważ wysoki i ostry dźwięk fletu czasem przenikał moje europejskie ucho do szpiku kości. Chwilkę później do formacji dołączyła główna wokalistka, w specjalnym stroju i oryginalnym nakryciu głowy, która tańcząc z gongami, opowiadała różne historie. Największe wrażenie na wszystkich wywarł bardzo długi utwór tylko na instrumenty perkusyjne (bębny i gongi). To było niezmiernie energetyczne, choć w występie Baraji nie zabrakło i elementów refleksyjnych, przypominających modlitwę za zmarłego.
Z kolei niedzielny występ zespołu Nourem Machi był przysłowiową wisienką na torcie. Niesamowita energia, pochodząca z szamańskich rytuałów, wirtuozerska gra na bębnach i gongach niejednego widza porwały w ekstatyczny taniec. Była w tym oczyszczająca moc! Instrumentarium było podobne jak u Baraji, z tym że Nourem byli bardziej dynamiczni, ponieważ potrafili grać i tańczyć jednocześnie. Już samo ich wejście do namiotu zapowiadało późniejsze muzyczne trzęsienie ziemi. Członkowie zespołu, w tradycyjnych strojach, weszli bowiem wejściem dla publiczności i grając, przeszli przez całą salę aż do sceny. Od razu zrobiło się głośno i egzotycznie. W trakcie występu perełką były solówki na bębnach i gongach, flecie, które świadczyły o idealnym zgraniu i kunszcie wykonawców. Bardzo podobało mi się też powiewanie wstążkami od kapelusza, które tworzyło chyba nie do końca zamierzone choreografie, jak w tańcach z rekwizytami. Ale zespół zaprezentował też bardziej współczesne oblicze. W drugiej części koncertu artyści zdjęli tradycyjne stroje i już w codziennym ubraniu bawili widzów edukacyjnym beatboxem, naśladując dźwięki instrumentów koreańskich. Na bis nauczyli publiczność "Arirang" - najbardziej popularnej ludowej piosenki koreańskiej. Cała sala próbowała śpiewać i zgodnie przytaknęła, gdy w trakcie podziękowań dyr. festiwalu, Maria Pomianowska, powiedziała artystom „We love Korea”. Oby więcej takich zespołów na SK!
Wiele wrażeń
Podsumowując, tegoroczną edycję imprezy uważam w całości za bardzo udaną. Ostatnie dwa, trzy lata nie porywał mnie cały festiwal, tylko pojedyncze koncerty. Możliwe, że przyczyną było to, że w poprzednich latach było dużo nuty afrykańskiej, która do mnie nie przemawia. Bardzo się cieszę się, że 11. edycja SK dostarczyła mi wielu pozytywnych, różnorodnych wrażeń - od medytacji po wesołą, taneczną zabawę oraz wielu inspiracji muzycznych na przyszłość.
Czekamy zatem do następnej edycji, a Wam polecamy galerię zdjęć z festiwalu.
11 Festiwal "Skrzyżowanie Kultur", 21-27.09.2015, Warszawa
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia