Spektakl, taneczne show, czy jak wolą niektórzy rewia, objechał w marcu 9 miast Polski, dając 13 koncertów. Z tego co przekazywali znajomi, z frekwencją było różnie, raczej słabo. Mieliśmy okazję obejrzeć dwa koncerty, na warszawskim "Torwarze" i w katowickim "Spodku". Poniżej przedstawiamy nasze wrażenia, Witta Wilczyńskiego ze stolicy i moją też ze stolicy... Śląska.
Witt zniesmaczony
Do Polski po raz kolejny przybyła taneczna rewia sygnowana jako "Lord of the Dance". Ta sama opowieść o elfiku ze złamanym flecikiem, którą pokazują na całym świecie – z tą różnicą, że w Polsce w wersji "dla ubogich". Choć bilety wcale nie były tanie.
Pierwszy set, czwartkowego, de facto Patrykowego (17.03) wieczoru na Torwarze, był zbiorem różnych układów tanecznych. Średnio, co trzy minuty na scenie zmieniali się albo soliści, albo grupki tancerzy machając quasi-baletowo kończynami w rytm lecącego z playbacku czegoś, co z pewną dawką dobrej woli można było uznać za muzykę celtycką. W przerwach między popisami tanecznymi występowała solo pewna pani, która nie była ani Enyą, ani Tarją Turunen ale łączyła śpiew stylizowany na operę z próbą około-celtyckich śpiewów opartych o pop. Z playbackiem brzmiało to nieco sztucznawo ale zakładam, że głównym celem "Lord of the Dance" jest taniec a nie śpiew. Podobnie sztucznie wyszły dwie skrzypaczki – to co jest dobre podczas plenerowego koncertu np. Rednex, niekoniecznie sprawdza się na "wielkiej gali". Pierwszy set to około 10 minut względnie interesującego tańca męskiego. Resztę przemilczmy - 20 minut przerwy.
Jak na Torwar i Dzień Św. Patryka - mocno pustawo. Na pewno ci, którzy poszli tego dnia do "Rampy" - na tym wygrali (w Teatrze Rampa trwał też koncert z okazji św. Patryka - przyp.red.). Druga połowa troszeczkę lepsza, ale tylko dlatego, że w przeciwieństwie do pierwszej części "Lord of the Dance" zaprezentowali jakąś historyjkę poza bieganiem po scenie. Co prawda sztampową, od lat oklepaną i przesłodzoną kiczowatą stylistyką – ale zawsze. W czasie tego seta też wyszli kilka razy wspomniani przeze mnie panowie, którzy zapewne według scenariusza mieli być tymi "złymi" a byli pociesznymi. Podobnie tancerki, które mimo, momentami rewiowego negliżu, bynajmniej nie przyspieszały bicia mojego serca, a ich ruchy sceniczne nie były niczym porywającym – ot podróbka baletu w rytmice pop. Kwintesencją kiczu były jednak różowo-zielonkawo-żółte wdzianka w jednym z układów zbiorowych zaprezentowanych pod koniec drugiego seta, w połączeniu z wściekłym stroboskopem... Nie wróciłem na bisy, w tym czasie spokojnie odebrałem kurtkę z szatni. Podsumowując: przysłowiowy pic i fotomontaż, i rażący nieco playback (zwłaszcza stepowanie z puszczonego podkładu, wzbudzało politowanie u kogoś, kto kulturę Irlandii zna nie tylko z dolewanej do piwa zielonej farby). Słowo daję, wolałbym pójść w takiej sytuacji na galę discopolo – byłoby chyba bardziej szczere w przekazie a na pewno podobną ilość "plastiku" otrzymałbym za dużo niższą cenę bez ściemniania o "najsłynniejszości". A tak - ni to balet, ni to folklor, ni to Lady Gaga, ni to post Clannad. Mam brzydkie wrażenie, że "Lord of the Dance" wystawili dla polskiej publiczności trzeci skład rezerwowy, który też niespecjalnie wysilał się tego dnia. Całość robiła wrażenie odbębnionej chałtury, za którą trzeba było wyasygnować od 100 do 250 zł od osoby w zależności od odległości od sceny. Po raz kolejny okazało się, że coś co reklamowane jest jako "naj…" nie znaczy wcale, że takie jest.
Witt Wilczyński - "Lord of the Dance“, 17.03.2011, Torwar, Warszawa
a Kamil tylko rozczarowany
Po krótkiej rozmowie z organizatorką udaliśmy się z kolegą Wojtkiem pozwiedzać okolicę, może jakieś zakupy gadżetów poczynić. Tu niestety spotkała nas niespodzianka. Stoisko i owszem było, ale ta cepelia, która aż kłuła w oczy, przegoniła nas stamtąd bardzo szybko. Drugą mało pozytywną niespodzianką były pierwsze 4 minuty koncertu. Tylko 8 minut dano fotografom na robienie zdjęć (to standard), a tu połowę z tego czasu, tancerki leżały na scenie, trochę powyżej poziomu mojego wzroku, a panowie przechadzali się zakapturzeni, a to pech. Nie popstrykałem sobie za wiele. Po krótkiej sesji foto, zasiadłem więc na widowni i chłonąłem. Niestety muszę się zgodzić z Wittem co do fabuły - właściwie jej nie było. W porównaniu do ubiegłorocznego koncertu "Gaelforce Dance" w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, tutaj do końca koncertu nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Kolejnym minusem była dekoracja, a właściwie jej brak. Surowe, metalowe stelaże sprawiły, że magii i czaru, które przecież miały towarzyszyć tej historii, w ogóle nie odczułem. Swoje zrobił też, przeogromny, pusty w połowie Spodek. Rok temu w Zabrzu (sala jest o wiele mniejsza), wystarczyło kilka standów, podestów i rzutnik, by zrobił się klimat i tło do opowiadanej historii. W "Spodku" to już nie było takie łatwe, tu trzeba było się postarać. Im dłużej trwało przedstawienie w Katowicach, tym coraz bardziej byłem rozczarowany. Coraz częściej myślami wracałem do Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu a porównania wręcz narzucały się same.
Weźmy kolejny element obu przedstawień - stroje. No tu oba były równie mieniące się i kolorowe, choć Gaelforce moim zdaniem był bardziej, jak nazywa to Witt, "plastikowy", za to "Lord…" poszedł w jednej ze scen nieco w przeciwną stronę, prezentując tancerki, łagodnie mówiąc, w "skromniejszych strojach". Ja rozumiem, że to już nie taniec irlandzki, a show, ale myślę, że umiejętności zespołu obroniłyby się same, bez takich "ozdób" i "spektakularnych" momentów. No ale takie trendy teraz w show biznesach.
O muzyce pisano już sporo na forach przed przybyciem artystów. Dla nikogo zatem nie powinno być zaskoczeniem, że była puszczana z playbacku. Podczas tańca mnie to nie przeszkadzało, ale popisy skrzypaczek rzeczywiście wyglądały sztucznie. Momentami bardziej grały role skrzypaczek niż nimi były. Bez obrazy, ale równie dobrze mogłem to być ja - po 6 latach gry na skrzypcach, wiem jak się je trzyma (w Gaelforce Dance tancerzom "przygrywał" tradycyjny skład irlandzki: koncertina, gitara, skrzypce, flet i banjo). No ale do tańca.
Historia, którą podobno opowiadali tancerze to walka dobra ze złem, miłości z nienawiścią, dobroci z zawiścią. Niestety znów muszę przyznać rację Wittowi, że tego zła to było jak na lekarstwo. Owszem, muzyka ostrzejsza, ruchy tancerzy bardziej dynamiczne, ale te "plastikowe kaloryferki" na brzuchach??? Uśmiechałem się pod nosem. Ponownie przywołam spektakl konkurencji, bo tam scena walki między dwoma wrogimi obozami, to było coś. Gdy panowie odegrali i odtańczyli scenę bijatyki, to tą nienawiść czuć było w powietrzu. Sam wyklaskałem ich na stojąco. W Katowicach nie odczułem takich emocji. Konfrontacja "dobra" i "zła" była jak dla mnie mało wyrazista.
Ale nie cały czas było nudno. Nie zgodzę się z Wittem, że przybył do nas "trzeci skład rezerwowy", bo przybył jeden z dwóch, które regularnie tańczą. Jeden jedzie w jedną część świata, drugi w drugą. Pod względem choreografii działo się sporo. W całym spektaklu mieszały się style, bo "Lord of the Dance" nie jest (sic!) spektaklem opartym strickte na tańcu irlandzkim. Pojawiały się tu też elementy tańca współczesnego i baletu (tak jak i w pozostałych tego typu rewiach - nic nowego). A że najwięcej czerpią z tańca irlandzkiego - chwała im, bo to akurat potrafią. Parę razy nawet, w zbiorowych układach, show mogło robić wrażenie, ale jak na półtorej godziny, fakt, było tego mało.
Zapytana po koncercie o wrażenia koleżanka z jednego z polskich zespołów tańca irlandzkiego stwierdziła, że widać było technikę na wysokim poziomie, że osoby na scenie nie są tam z przypadku, i w pełni się z tym zgadzam. Widać było momentami, że ta maszyna jest dobrze ustawiona i zgrana. Zmiany figur szły jak po sznurku. Cóż, kiedy sama technika nie wystarczy by mnie oczarować.
W "Lord..." dobrze wypadł solista. Jego pojawianie się na scenie dynamizowało przedstawienie. Niby taka rola solisty, dlatego zawsze jest to najlepszy z najlepszych. Jednak w przypadku pań (bardziej naturalne pod względem wyglądu niż w "Gaelforce Dance"), w spektaklu Flatleya żadna z dwóch solistek jakoś mnie nie oczarowała. Miałem wrażenie, że snują się po tej scenie bez celu i sensu.
"Lord of the Dance" w wersji polskiej, zatrzymał się gdzieś pomiędzy tradycyjnymi spektaklami z muzyką irlandzką na żywo, a wielkimi spektaklami, rewiami z naprawdę dużą liczbą tancerzy, z efektownymi dekoracjami i masą różnych, dodatkowych elementów, które tworzą tą "magiczną", tą "naj..." całość. Nie szedłem tam tylko na taniec irlandzki, bo tego w Polsce mamy sporo i to na dobrym, moim zdaniem poziomie, a i do Irlandii niedaleko. Zgodnie z informacjami serwowanymi przez PR, reklamę i organizatora, szedłem na show, rewię, liczyłem, że na te półtorej godziny się wyłączę. W "Spodku" kilka najbliżej nam siedzących osób rozmawiało, inni znajomi też się na to skarżyli. Widocznie, tak jak ja, nie zostali oczarowani, wciągnięci, przytłoczeni tą "najwielkością".
Tak jak pisze Witt, miało być och i ach, a było porównywalnie do innych. Zgadzam się też, że za tą cenę biletów, można było oczekiwać czegoś więcej. Ja oczekiwałem, ale...
Po reakcji publiczności w Katowicach (też były bisy, aplauz, a mało brakowało i "standing ovation"), wnoszę, że większości się podobało. Cóż... Ciekaw tylko jestem ile osób na sali wiedziało, że na scenie występuje Michał Piotrowski, pierwszy Polak w tym spektaklu i przede wszystkim "gryfny synek z Tychów, kery no scynie po irlandzku majtoł nogami".
Z pewnością wszyscy, którzy go znali trzymali tego wieczoru za niego kciuki, a on to chyba czując, dzielnie stawał w... tany.
Kamil Piotrowski - "Lord of the Dance“, 23.03.2011, Spodek, Katowice
Portal Folk24 był partnerem medialnym tego wydarzenia.
No a na Lordzie, tak jak piszesz :)