…10 stycznia 2006, w drodze z Gdańska do Jastarni, jestem gdzieś między Rumią a Redą… telefon od Jacka Jakubowskiego: "… Józek nie żyje…". Dzwonię do Stłukli - ciężko to przyjął (później tego wieczora, w czasie koncertu Kochanków Sally Brown w Contraście, siedział w rogu i płakał "do piwa"…).
Jakieś 30 kilometrów dalej, na półwyspie, zatrzymałem się na jednym z parkingów nad Zatoką - piękna wyżowa pogoda, mróz i słońce, które właśnie zachodziło nad wodą… pamiętam, że pomyślałem wtedy (wiem, że to kicz i banał), że być może i Józek spojrzał tego dnia na słońce tak, jak ja to w tej chwili zrobiłem i że to ostatni raz, bo jutro już się taka rzecz nie powtórzy... i już nigdy więcej…
Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć Józka Kanieckiego w czasie "after party" po kolejnym dniu żeglarskiego festiwalu Bałtyckiego (był to przełom czerwca/lipca 1989 albo 1990 r). Bawiliśmy się w klubie Marynarki Wojennej "Riwiera" - pamiętam m.in. ludzi z grupy tanecznej "Matelot". Siedzieliśmy przy jednym długim stole, po którym nagle, wypadłszy zza zakrętu, przeleciał, nie bacząc na stojące na nim jadło i napitki, jakiś wariat grający na skrzypcach (scena rodem z filmu "Hair", gdzie podobne harce wyczyniał Treat Williams). Zawrócił i pognał z powrotem, nie przerywając grania. I tyle go wtedy widziałem…
Poznałem go dopiero w lutym 1991, kiedy zagraliśmy po raz pierwszy z perkusją na "Shanties" -najwyraźniej spodobało mu się takie granie, bo podszedł do nas żeby się "zakolegować". Siedzieliśmy wtedy w przylegającej do "Korony" sali klubowej, razem z Wojtkiem Ossowskim (jurorem w tej edycji festiwalu) - rozmawialiśmy o dopiero co zakończonym koncercie, który był dla nas z wiadomego względu bardzo ekscytujący. Jeden z obsługujących festiwal ludzi niósł skrzynkę piwa "Zipfer". W tym czasie był to raczej rarytas, toteż zapytaliśmy młodzieńca, czy nie mógłby nas poczęstować. Odpowiedział, że to piwo dla Jury, a wtedy do akcji wkroczył Wojtek O. mówiąc krótko: "Ja jestem z Jury” (zresztą zgodnie z prawdą). Skrzynka została przy nas co wszystkim było na rękę. Być może to też skłoniło Józka do szybszego zapoznania się z nami.
Jakim człowiekiem był Józek? Na ile - przez te 15 lat wspólnego grania, przebywania, zespołowej przyjaźni - go poznałem? Pierwsze, o czym się miałem przekonać to jego pracowitość. Robiliśmy dość dużo prób (myślę, że 1-2 w tygodniu, czy to w NOT czy to w kinie GROM, albo gdzieś indziej) - Józek miał zawsze swoje skrzypcowe partie rozpisane i ograne. Poza próbami spotykaliśmy się u mnie w akademiku a jeszcze częściej w domu Józka na Witominie, gdzie słuchaliśmy folkowej muzyki i o niej rozmawialiśmy.
Po tych spotkaniach Józek ciągał mnie po Trójmieście, najczęściej do SPATIFu lub do Kasyna w sopockim Grand Hotelu, ale także do gdańskiego "Żaka". Tam miałem okazję posłuchać wielu ówczesnych, trójmiejskich muzyków i oswoiłem się trochę z cygańskim trybem życia jaki wtedy wiódł Józek. Miało to odbicie w jego grze - swoboda, polot i improwizacja nie były mu obce. Z czasem okazało się, że owa "cygańska dusza" okaże się brzemienna w skutki - profesorowie w gdańskiej Akademii Muzycznej nie tolerowali u Józka tej maniery. Ale to właśnie wspomniana pracowitość pomogła mu pokonać ten problem i zdobyć dyplom akademii.
Był wulkanem pomysłów. Na pewno pomagała mu w tym zdobyta wcześniej wiedza muzyczna, ale też ta sama wiedza nie ograniczała go jak to się nieraz zdarza. Józek znał wiele form/technik ale potrafił wyjść poza nie. Muzyka folkowa z Wysp Brytyjskich znalazła w nim wiernego słuchacza, inspirowała go i utwierdzała w przekonaniu, że można i warto mieszać style i eksperymentować, bo przez to muzyka - nie tylko ta folkowa - staje się bogatsza.
Miał duży dystans do siebie jako muzyka i do swoich umiejętności muzycznych, pomimo bardzo wielu pochwał z jakimi się spotykał. Potrafił przyznać co mu źle wychodzi, czego w ogóle nie da rady zagrać, a gdzie "oszukuje" grając. Słuchał innych skrzypków/skrzypaczek i często ich chwalił. Pamiętam jak usłyszeliśmy, będąc w okolicach Małej Sceny, występ ANKH z Michałem Jelonkiem na dużej scenie w Jarocinie. Mimo, że Józek nie widział jak Michał gra ani przecież go wtedy nie znał, szybko stwierdził, że to jakiś wirtuoz - zresztą sama koncepcja klasyki na rockowo też się Józkowi spodobała.
Na koniec dodam jeszcze, że był serdecznym i pomocnym facetem - nie ważne czy kogoś znał czy nie - łatwo nawiązywał znajomości. Ciężko było go wyprowadzić z równowagi. Mnie się to nie udało choć parę razy się "starałem". Za to kiedy on mnie pewnego razu doprowadził do szewskiej pasji (w czasie jednej z białostockich "Kopyści") i zdrowo go objechałem, to przyjął to ze stoickim spokojem i na chłodno przemyślał moje "uwagi" - to tylko spowodowało, że tym bardziej żałowałem swojego zachowania.
I choć później proza życia ale też i inne fascynacje muzyczne zmusiła Józka do grania nie tylko w Smugglers i Szeli, to do końca czułem, że na scenie wciąż tworzymy zespół, że muzyka folkowa nadal nas pochłania i fascynuje. Tak było też w niedzielę 8 stycznia 2006, w czasie WOŚP-owego koncertu "smagli" w Contraście. Józek był w swoim żywiole, grał i śpiewał, a w przerwach licytował różne przedmioty - takim właśnie dobroczynnym koncertem zamknął się pewien rozdział w życiu zespołu, któremu Józek podarował tyle ile mógł i jeszcze więcej.
....w nocy na Nocnej Fieście.... Już byliśmy trochę przykurzeni.. a Józek mi mówi - Jano a drugiej zwrotki nie ma.... ? - A ja na to - nie ma....
Józek - powiedział w iście prostofolkowy sposób - nie pierd.... :)))
No więc... nie wiele myśląc .... z głowy po pijaku podałem mu drugą zwrotkę... wymyśloną na szybko.... i oni to nagrali ... :)))
Myśląc że tak jest w oryginale.... a najlepsze jest to... że tą zwrotkę ... śpiewają już i muzyki na Podhalu :)))
Ja dowiedziałem się o śmierci Józka rano o 09.00 od Krzycha "Jurkiela" Jurkiewicza... byłem w szoku... tym bardziej że za parę dni byliśmy umówieni... Kiedyś powiedziałem wspominając Józka .... że się Jego gra tak Pon Bockowi spodobała, że go zabrał do siebie ... przez to piękne granie... ale jeszcze sobie kiedyś pogramy :)))