Już pierwszy dzień 14 "Skrzyżowania Kultur" (16.09) był muzycznym zderzeniem łagodnej i stosunkowo radosnej nuty Waldemara Bastosa z Angoli z quasi-rockowym pazurem Rokii Traoré.
Urodzony na pograniczu Angoli i Konga pieśniarz zagrał w towarzystwie "bluesujących" gitarzystów i kongisty. Trzeba przyznać, że umiejętnie pokierował nastrojami. Proporcje pomiędzy zaangażowanymi społecznie balladami gitarowymi śpiewanymi nieprzeciętnym głosem, a nieco luźniejszymi, brazylijsko-karaibskimi rytmami były doskonale dobrane i smutniejsze granie płynnie przechodziło w weselsze. I właśnie ta pozytywna energia Bastosa wzięła górę nad poruszanymi w tekstach problemami, gdy udało się mu zaangażować publiczność do wspólnego śpiewania. Momentami miałem wrażenie, że panowie na scenie grają po prostu dobrze przemyślany jam session a kolejne pieśni to luźniejsze wersje tych z płyt – od etno i world music po bluesa i niewielką szczyptę rockowych ballad. Miało to swój klimat i rozbujało publikę – lecz ze stwierdzeniem zapowiadającej koncerty Marii Pomianowskiej, że gitarzyści towarzyszący Waldemarowi Bastosowi byli „zjawiskowi” zgodzić się nie mogę. Do Satrianiego czy Santany było im jeszcze bardzo daleko – oczywiście bez urazy!
Podobnie jak mimo wszystko daleko było do Jimmy’ego Hendrixa Rokii Traoré. Co prawda na scenie była bardzo dynamiczna i przypominała scenicznie Skunk Anansie – ale muzycznie była aż za bardzo przewidywalna. I dość powtarzalna. Jednakże największym problemem tego koncertu była akustyka. Siedziałem w ostatnim rzędzie, bo bliżej się po prostu nie dało.W namiocie było zdecydowanie za głośno. Mimo pięciu nagłośnieniowców operujących super nowoczesnymi konsoletami, nie pierwszy już raz na tym prestiżowym festiwalu czułem dyskomfort odsłuchowy. Quasi rockowe brzmienie jej zespołu przełamane elektrycznym bluesem w dużej mierze zagłuszało elementy etniczne i sprawiało nieznośne wrażenie niedopracowania i powtarzania x-razy tego samego motywu muzycznego. Do tego podbite bez większego sensu basy (a namiot to przecież nie plener) skutecznie "orały" uszy w pierwszych rzędach i podobno słyszane były jeszcze daleko poza namiotem. Bunt buntem, blues-rock blues-rockiem, ogłaszanie najbliższej okolicy, że oto ruszyliśmy ogłaszaniem, ale jeśli przekaz ma być właściwie odebrany i zrozumiany, to powinien dobrze zabrzmieć. Przez większość koncertu moim zdaniem (i nie tylko) się to nie udało. Panowie akustycy Rokia nie jest przecież młodą, krzykliwą wokalistką garażowej kapeli punkowej, tylko uznaną już gwiazdą muzyki zaangażowanej z Mali...
Zacnie wywijający transy na tradycyjnym instrumencie griotów djéli n'goni (rodzaj lutni) czarnoskóry muzyk z trudem przebijał się przez "grunge’owo" rozjechane gitary i niespecjalnie porywającą grę perkusisty. Szkoda, bo gdy już był słyszalny zdecydowanie wzbogacał brzmienie. Ale skoro taki przekaz sceniczny do swoich tekstów, śpiewanych po francusku i we własnym narzeczu bambara, wybrała Rokia (i jej nagłośnieniowcy), można to zaakceptować albo nie. Oczywiście nie wszystkim ta ściana dźwięku przeszkadzała, choć wielu znajomych po koncercie na to narzekało. Na szczęście moja cierpliwość została nagrodzona i pod koniec występu jakaś litościwa ręka "zdjęła" wreszcie te dudniące basy i brzmienie przeszło w przyjemny dla ucha, nawet lekko dyskotekujący funky pop, który bezwiednie skojarzył mi się ze starym hitem"Keep on Running"... Milli Vanilli (dokładnie z nagraniem telewizyjnym z 3.11.1990). Ale nadeszła godzina 22:00 i koncert musiał się zakończyć.
Publiczność pierwszego dnia dopisała, stosunkowo niewiele osób wychodziło w trakcie (co się zdarzało i przeszkadzało w odbiorze), a pod koniec sala roztańczyła się i rozśpiewała – i w sumie o to przybyłym chodziło. O zabawę. Szkoda, że nikt nie zapowiedział dokładnie ze sceny o czym będą śpiewane pieśni (teoretycznie można było poczytać o artystach w programie lub w internecie) bo momentami, zwłaszcza podczas występu Waldemara, nie było wiadomo, czy należy ukradkiem płakać (jako że w pieśni powtarzało się cyklicznie słowo "mama" i "lacrima") czy rytmicznie podrygiwać.
Gdy pisałem tę relację przypomniał mi się stary artykuł z magazynu "Rock’n’Roll", w którym opisywana była kontrowersyjna wówczas amerykańska formacja Dead Kennedys. Autor pytał w nim jak byłyby odebrane i zrozumiane przez widzów teksty grupy, gdyby zespół zagrał w Polsce w czasach późnego PRL-u. Stanęło na tym, że publiczność bardziej odebrałaby samą muzykę, demonstrując to np. pójściem w pogo. Mam wrażenie, że tego dnia w namiocie festiwalowym było podobnie. O ile język francuski jest jeszcze w miarę u nas znany, to portugalski czy malijskie narzecze już raczej niekoniecznie, a wówczas widz koncentruje się na muzyce, rytmach – co jest naturalne.
Na koniec taka mnie naszła refleksja. O ile Bastosa nie mieliśmy jeszcze okazji szerzej posłuchać na żywo w Polsce (poza Womexem w Katowicach), o tyle Rokia występuje u nas często. Może mimo wszystko, mimo potrzeby przyciągania widza, budowania prestiżu imprezy "wielkimi" gwiazdami festiwal tak już znaczący (i znany w świecie) jak SK mógłby sobie pozwolić na pójście w inną stronę, niż odgrzewanie kotletów już pierwszego dnia wydarzenia. Przed nami kolejne festiwalowe emocje... liczę, że ktoś nas jeszcze czymś zaskoczy.