Skład tegorocznej, VI Słowiańskiej Nocy Folkmetalowej w Brennej był naprawdę imponujący i nie jest to tylko moja subiektywna ocena. Po raz pierwszy w historii festiwalu pojawili się goście z dalekich Chin, a obok nich, co już w folkmetalowej rzeczpospolitej jest regułą, topowe formacje rosyjskie. Stołeczna Runika miała oficjalną premierę debiutanckiego krążka, nowy (i znakomity) album ujawnił też Radogost (ale niestety bezkoncertowo), a inni rodzimi przedstawiciele zaprezentowali różne wizje folkmetalu, które w Polsce burzliwie się rozwijają. Zatem po kolei...
Od rana pod kameralną muszlą brenneńskiego amfiteatru rozbijały się kolejne białe namioty rodzimych i zagranicznych rekonstruktorów oraz rzemieślników historycznych. Nie zabrakło również wydawców fachowej literatury o tradycjach Słowian. Część koncertową rozpoczęła rosyjska formacja GjeldRune. I był to dobry start Słowiańskiej Nocy Folkmetalowej - festiwal rozpoczął się, dosłownie i w przenośni, w "pełnym słońcu". Piątkowa burza spowodowała, że było trochę chłodniej ale z czasem słoneczko przypiekało coraz śmielej.
Po melodyjnych Rosjanach przyszedł czas na najbardziej, jak do tej pory, egzotycznych gości festiwalu. Dream Spirit, po krótkiej próbie, rozpoczęli swój set od, co prawda, power metalowego brzmienia - ale sprawne ucho wyłapało tętent kopyt dzikich koni pędzących przez stepy Azji. Z czasem Chińczycy zapodali coraz więcej folkowych wtrętów i cały czas śpiewali po swojemu. Miałem to szczęście, że spotkałem koleżankę, która studiowała sinologię i dzięki jej cennym uwagom zdecydowanie pełniej odebrałem to, co Dream Spirit przywieźli aż z Shandongu. W warstwie lirycznej sięgali do mitologii, wierzeń i tradycji chińskich, spinając to klamrą podróżniczą. Ostatni kawałek poświęcony był "dotarciu do celu", a wokalista szybko nauczył publiczności kilku słów, które potem wspólnie były wykrzyczane w refrenach. Ten orientalny heavy/power folkmetal na pewno na dłużej zostanie zapamiętany. Chińska ekipa po koncercie chętnie pozowała do zdjęć i miała ze sobą całkiem niezły "mercz", w cenach nie rujnujących przeciętnej folkmetalowej kieszeni.
Po dość długiej przerwie technicznej na scenie zameldowała się nasza rodzima Łysa Góra i klimat nadal pozostał stepowy - ale z tych bliższych naszej wschodniej granicy, he, he... Godzinny szoł objął również kultową "Zoriuszkę" (w wersji funky-rockowej), nieśmiertelną "Lipkę zieloną" i, siłą rzeczy, sporo materiału z krążka "Siadaj, nie gadaj". Łysa Góra doskonale sprawdza się w plenerach, tak było i tym razem.
Po Łysej Górze nastąpiła mała zmiana rozkładu jazdy - na scenie pojawił się ATS-owy zespół Siostrzyce. Dziewczyny wykonały kilka tańców opartych na połączeniach tańca brzucha z "bollywoodem" i elementami tribal'u do utworów m.in. Żywiołaka i Runiki, robiąc tym samym zapowiedź obu tym formacjom. Runika przyjechała do Brennej z premierą debiutanckiego krążka "Pradawna Moc" (recenzja niebawem), wydanego dzięki akcji crowdfindingowej i solidnemu wsparciu fanów. Zespół doskonale znany jest z żywiołowych gigów - w Brennej była to dosłownie erupcja energii połączona z nowym wizerunkiem zespołu. Przebrani za średniowiecznych wędrowców zgromadzili pod sceną największe tłumy w czasie całego festiwalu. Oprócz prawie całego nowego materiału nie zabrakło też szczypty historii, zagranej z byłym gitarzystą... Co ciekawe, nowy album (zatytułowany "Przeklęty") promował też równolegle Radogost - ale los chciał, że wystąpił na żywo z przyczyn techniczno-kadrowych... Szkoda, bo usłyszeć "Przeklętego" na żywo to byłoby coś! Ale jeszcze będzie okazja.
Po Runice pod sceną nastąpiła pewna wymiana publiczności - instalował się Żywiołak i dość szybko zaczął swój set, jako, że czas zaczął gonić. Starsi poszli po piwko lub wrzucić coś na ruszt, młodzież ruszyła pod scenę. Nie ukrywam, że i ja dużą część zapodanych na żywo "Pieśni pół/nocy" przez Roberta i jego kamratów przesiedziałem w barku, gdzie i tak było całkiem nieźle słychać, a pozwoliło to zebrać mi siły przed występem formacji Grai. Na tę część gigu nastawiłem się najbardziej.
I tu z jednej strony małe rozczarowanie - Grai zagrał tylko niecałe 40 minut (w tym tylko jeden bis), ale z drugiej wielka radość - bo zagrał te kawałki, które najbardziej lubię plus fragmencik z nowego albumu "Piepieł". Te połączenia ludowej nostalgii z metalowym pazurem, które już po raz kolejny przywieźli do Polski Ruzweld i jego zespół, postawiły mnie na nogi po długiej podróży do Brennej i od pierwszych do ostatnich taktów nie odpuściłem miejscówki pod samą sceną, trzepiąc piórami jak za starych lat! Warto było, choć dla tych kilku kawałków.
A na koniec sobotniego maratonu zagrali jeszcze SatanaKozel z Karelii, dolewając folkmetalowej oliwy do ognia! Było już po północy, część publiki falowała nie tylko od wysokoenergetycznych dźwięków, he, he... W pewnym momencie, z paroma kumplami zastanawialiśmy się, skąd te folkowe dźwięki akordeonu i fujarek, skoro panowie wyszli na scenę w składzie "klasycznym metalowym" - czyli dwie gitary, bas i gary - ale tajemniczy jegomość, nieco schowany w mroku sceny i siedzący za laptopem "wyjaśnił nam to zjawisko" - dobre sample nie są złe! Wesołe i wściekle szybkie nuty, łączące w sobie rosyjską nostalgię z fińskim poczuciem humoru były muzycznym postawieniem kropki nad i "Słowiańskiej Nocy Folkmetalowej". A to jeszcze nie był koniec festiwalu!
Nazajutrz, jeszcze przed południem, skrzyżowały się potoki ludzi podążających na niedzielną mszę, do jedynego otwartego w okolicy spożywczaka oraz na teren festiwalu. Z wolna otwierały się kramy na okolicznym bazarku, zapachniało oscypkami. A na scenie zapanowała niepodzielnie Dziewanna - najpierw z balladowym setem stricte folkowym i "evergreenami" takimi jak "Lipka zielona" - a po przerwie z neofolkowym fantasy folkiem. Jest w jej muzyce miłość do gór i wędrowania! I ten niedzielny, folkowy chillout naładował baterie na nowy tydzień tak samo, jak sobotnie folkmetalowe szaleństwo.
Jestem pełen podziwu dla włodarzy festiwalu, którzy już po raz szósty zapewnili folkowej i folkmetalowej braci darmowy gig na wysokim poziomie, z szerokim spojrzeniem na folkmetal. Jednocześnie nie zabrakło szczypty dydaktyki w strefie rekonstrukcyjnej. Byłem w Brennej pierwszy raz - i na pewno nie ostatni, a festiwal już wpisuję do folkowego kalendarza A.D. 2019.