W ramach festiwalu „Z mego okna widać góry”, który pod koniec września odbył się w Sali Gotyckiej wrocławskiego klubu „Stary Klasztor” wystąpiły prawdziwe legendy „Krainy Łagodności” – zespół Bez Jacka oraz byli członkowie zespołu Wołosatki – Katarzyna i Krzysztof Żesławscy.
Dla mnie i dla wielu moich znajomych, którym nie obce jest „włóczęgostwo” po szlakach wszelakich, połączone ze śpiewaniem w schroniskach i przy ogniskach, zestaw wykonawców był zapowiedzią nostalgicznego wieczoru, pełnego wspomnień i oczywiście wspólnych śpiewów. I w tej kwestii na pewno się nie zawiodłem. Co więcej – z radością (a nawet wzruszeniem) przyjąłem fakt, że na sali, poza „weteranami szlaków”, nie mało było osób – z mojego punktu widzenia – młodych.
Na początek z wysokiego C
Ku mojemu, i chyba nie tylko, zdziwieniu pierwszy na scenie pojawił się Zbyszek Stefański z Jarosławem „Horacym” Chrząstkiem, czyli Bez Jacka. Tym razem wspierani przez duet wrocławskich muzyków związanych z nurtem piosenki turystycznej i żeglarskiej – skrzypaczki Ani Dębickiej i basisty Wojtka Maziakowskiego.
Tym przyzwyczajonym do „codziennego brzmienia” grupy Bez Jacka od razu rzucił się zapewne w uszy dodatkowy dźwięk – skrzypiec. Muszę przyznać, że stanowił bardzo ciekawe uzupełnienie jedynego w swoim rodzaju fletu Horacego. Muzyczne „dyskusje” tych dwóch instrumentów dodawały uroku utworom bardzo dobrze znanym już publiczności .
Nasza „wrocławska” ekipa i na scenie, i pod sceną doskonale się sprawiła. Publiczność śpiewała wspólnie z zespołem m.in. „Wiewiórkę” czy „Madonnę”, a zespół czerpał przyjemność z przebywania razem na scenie. Jeżeli ktoś z Państwa jeszcze nie miał okazji usłyszeć zespołu „Bez Jacka” na żywo to stanowczo polecam. Wyjątkowy głos Zbyszka Stefańskiego , który z wiekiem nabrał nieco miększego brzmienia, ale nadal niczego nie stracił ze swej energii i barwy, „głaszcze” duszę, a jego dowcipy podawane ze sceny z kolei rwą mięśnie brzucha. I co godne podziwu, Zbyszek zawsze otacza się naprawdę dobrymi muzykami. Taki to zespół. Nic dziwnego, że bez bisu się nie obyło – niestety jednego, choć publiczność długo wywoływała muzyków na scenę.
Na bieszczadzkim szlaku...
Jako drudzy na scenie pojawili się Kasia i Krzysztof Żesławscy z towarzyszeniem basu (niestety nazwiska nie zapamiętałem… ale ładnie pan grał nam na tym akustycznym basie).
A ze sceny popłynęły same harcerskie i bieszczadzkie hity. „Bieszczady”, „We wtorek po sezonie”, „Pocztówka z Beskidu”, można by wymieniać i wymieniać. Tego wieczoru wyśpiewaliśmy całą litanię piosenek, które dla wędrowców i „schroniskowców” są tak naturalne jak „sto lat” na urodzinach cioci.
Jak się okazuje piosenki Wołosatek znają nawet ci, którzy nie wiedzą że je znają.
Przyznaje, że na żywo nie miałem nigdy okazji posłuchać „wołosatkowego” śpiewania, dlatego z zapartym tchem czekałem na to, co się wydarzy, gdy w Starym Klasztorze pojawią się dawni członkowie zespołu. Wydawało mi się, że na tak dużej scenie nie da się stworzyć klimatu przenoszącego wykonawców i publiczność w klimat ogniska na bieszczadzkiej polanie. A jednak... Już po kilku chwilach poczułem się – i myślę, że nie tylko ja – jak wśród „swoich”.
Bardzo przyjemny głos Kasi, profesjonalnie wspierany dźwiękami instrumentów towarzyszących oraz (jak dla mnie za rzadko) głosem Krzysztofa porwał nas do wspólnego śpiewu. I było naprawdę miło.
Poza piosenkami „Wołosatek” zespół zaśpiewał m.in. utwór z repertuary Elżbiety Adamiak oraz własną interpretację wiersza Jonasza Kofty „Parasol nie chroni od łez”.
Wespół w zespół
Koncert zakończył się efektownym zbrataniem się wykonawców z publicznością na scenie i wspólnym odśpiewaniem kilku piosenek. Atmosfera zrobiła się iście schroniskowa, na tyle, że po koncercie część publiczności przejęła inicjatywę i wzięła gitary w swoje ręce, kontynuując wieczór w przyjaznych murach Starego Klasztoru w radości wspólnego śpiewania. I – co ważne dla „weteranów” – prowodyrami całego zamieszania była młodzież, co daje nam nadzieję na to, że duch śĻiewaczo-grajkowy w narodzie nie zginie. Czego sobie i Wam życzę.