Pierwszy dzień tyskiego festiwalu (21.01.) to były spotkania z balladą i żeglarską piosenką autorską. To też tradycyjnie, od 2001 r. dzień konkursu. Tym razem przemieszanego z występami morskich bardów. Niektórzy konkursowicze przykuwali bardziej moją uwagę niż zaproszone gwiazdy, no ale u mnie to naturalne, że nieznane mnie przyciąga. Nowa formuła zmagań konkursowych sprawdziła się bardzo dobrze. Skorzystali chyba wszyscy. Konkursowicze, bo nie grali tylko dla innych konkursowiczów, widzowie, bo mogli porównać "młodych" ze "starymi", a gwiazdy wieczoru, bo musiały się dodatkowo zmobilizować.
Do konkursu
Muzycy zespołów oJ taM i Aura Mesy działają już na scenie żeglarskiej od wielu lat, podobnie solistka, Marta Śliwa. Ostatnie powiększenia składu (pierwsza dwójka) czy "urlop rodzinny", sprawiły, że teraz jakby od nowa budują swoją markę. Występy młodej, trzynastoletniej Nikoli Wardy (pierwsze laury na koncie już ma) czy grupy Zęzy Zygi to była dla mnie nowość. Niestety, w koncercie konkursowym nie zabrzmiała ani jedna szanta. Od kilku już lat morskie pieśni pracy stają się na żeglarskich festiwalach rzadkością. Zespołów "zawodowych", które włączają szanty do repertuaru jest coraz mniej, więc i w konkursach ich nie ma.
Bardów było trzech
Do koncertu bardów tego wieczoru zaproszono trójkę polskich wykonawców oraz duet z Anglii. Włodek "Trzeci" Dębski solo występuje od lat ale ma też na koncie występy w zespołach, w tym m.in. w grupie Spinakery. Jej lider, autor niezliczonej liczby piosenek o Mazurach, śpiewanych dziś przy mazurskich ogniskach (mylnie nazywanych szantami), Michał "Lucjusz" Kowlaczyk zmarł w ub.r. po ciężkiej chorobie. "Trzeci" chcąc go wspomnieć, śpiewał piosenki właśnie jego autorstwa i bardzo się zdziwiłem, gdy odzew publiczności na jego prośbę o wspólne śpiewanie był słabszy niż się spodziewałem. Odszedł bard, czy odejdą także jego piosenki? Kolejnym solistą tego wieczoru był Grzegorz „Gooroo“ Tyszkiewicz. Człowiek instytucja, na scenie żeglarskiej od ponad 20 lat, autor własnych piosenek żeglarskich ale i dobry interpretator szant. Tego wieczoru było jednak piosenkowo i balladowo. Koncert prezentujący morskich poetów, zamykał występ legendy sceny żeglarskiej, autora sporej liczby festiwalowych przebojów, Jerzego Porębskiego. Było nastrojowo i wspomnieniowo, ze sceny popłynęły słowa znanych, autorskich piosenek. Oczywiście nie zabrakło słynnego hitu "Gdzie ta keja", który oczywiście nie jest szantą.
Quo vadis...
Od lat już podczas tego typu występów nie opuszcza mnie refleksja, że festiwale żeglarskie bardzo upodabniają się klimatem, instrumentarium, inspiracją do festiwali piosenki turystycznej. Różni je tylko tematyka tekstów. Gdyby turyści zaczęli śpiewać o żeglowaniu, a żeglarze o górskich wędrówkach, z powodzeniem mogliby się wymieniać festiwalami. Szant, a co za tym idzie śpiewów a cappella, na głosy, coraz mniej. A to był kiedyś spory wyróżnik szantowych imprez.
Wreszcie szanty
Dla mnie najbardziej oczekiwanym gościem tego wieczoru był duet z angielskiego Portsmouth (znanego z wielu morskich pieśni), Chris Ricketts i Mark Willshire. Chris zaczął od solowego wykonania a cappella pieśni "North West Passage". Folkowa piosenka, w Polsce stała się (za sprawą tłumaczenia), pieśnią morza. A później popłynęły szanty w aranżacji na głos, gitarę i bas (przez moment i skrzypce). Usłyszeliśmy m.in. "Shenandoah", dziś częściej wykonywaną przy akompaniamencie gitar. Pieśń traktowana jako ballada, ale to klasyczna szanta kabestanowa, a więc taka, którą śpiewało się na żaglowcach przy podciąganiu kotwicy, wyrwanej już z dna morskiego. Chris połączył ją z inną szantą "One More Day". Popłynęły jeszcze "Sam’s Gone Away", "South Australia", "Sally Brown" czy "Haul Away Joe" - pięknie podkreślona gitarowym riffem. Było też kilka folkowych, angielskich pieśni. Mark dzielnie wspierał Chrisa basowymi pochodami i żywiołowymi układami tanecznymi, ale mnie bardziej podoba się jednak Chris w wersji solowej (zaprezentował ją na chorzowskiej "Tratwie" w listopadzie ub.r.). Taki Tommy Makem tradycyjnej morskiej pieśni. Chris i Mark podeszli do tradycyjnego, morskiego repertuaru bardziej folkowo. Do morskich pieśni pracy, zwykle śpiewanych a cappella, dodali gitary, co wraz z nieco chrypiącym głosem lidera zmieniło charakter tych surowych tonów w bardziej balladowe, a czasami nawet rockowe. W tej formie te neo-szanty przypadły mi i publiczności do gustu, choć pewnie wiele osób zgromadzonych w tyskiej szkole muzycznej, nie zdawało sobie sprawy, że miało do czynienia z szantami.
All hands on deck!
Pierwszą część dnia zakończyło tradycyjne "all hands", czyli wezwanie wszystkich wykonawców, by ostatni raz tego wieczoru stanęli na scenie, by tym razem odśpiewać, pod wodzą "GooRoo", polską wersję "North West Passage". To taki sympatyczny zwyczaj żeglarskiej sceny, którego nie widziałem nigdzie indziej. Koncert nocny, premiera płyty młodego zespołu Bez Paniki, skończył się grubo po północy. Nie wszyscy dotrwali.
Śląsk dla Śląska
Miłośnicy mokrego folku wiedzą, że najwięcej festiwali i muzykujących żeglarzy jest na południu Polski, a Śląsk, a właściwie województwo śląskie, to czołówka ruchu. W tym roku organizatorzy chcieli zaprezentować widzom śląski team. Niestety nie do końca się to udało. Kilku topowych grup, z różnych powodów, w Tychach zabrakło. Szansę za to dostały te, które rzadziej jeszcze goszczą na festiwalowych scenach. Zaczęły grupy, które do tej pory spotykały się głównie w konkursach, obie śpiewające a cappella - męski Nok Rei z Częstochowy oraz żeński Indygo z Gliwic. Panowie poukładani, zawodowe aranżacje, dobre głosy, dobre brzmienie ale całe dobre wrażenie popsuła mi ich wersja szanty kabestanowej "Chwyć za handszpak". Żeby pięciu chłopa (nie ułomków) tak śpiewało szanty, bez wygaru, bez kopa? Ja rozumiem, własna interpretacja, aranżacja itp, ale to szanta, panowie! Dziewczynom z Indygo możnaby było wybaczyć słodkie głosy, gdyby nie fakt, że nie było czego. Ich wersja "Johnny is a roving blade", irlandzkiej pieśni z repertuaru The Clancy Brothers, była pełna energii i humoru. W wypadku szant w wykonaniu pań, razi mnie, gdy próbują w zaśpiewach i okrzykach zastąpić panów. Gdy biorą do repertuaru wybitnie męskie pieśni. Akurat w repertuarze Indyżanek więcej było folkowych odniesień niż szant. Ale znalazły się i te ostatnie a lekko transowa, szanta wiosłowa "Jump Isabell", to moja ulubiona - od pierwszego wykonania.
Na chwilę po Indygo, pojawił się znów Chris Ricketts, by tak jak dnia poprzedniego zaśpiewać "North West Passage".
Objawienie jury
W trakcie koncertu ogłoszono wyniki piątkowego konkursu (szczegóły tu). Zaraz po wręczeniu nagród na scenie pojawił się kolejny "reprezentant" Śląska - zespół Mechanicy Shanty. Ta śląskość trochę naciągana bo tylko lider, Henryk "Szkot" Czekała, pochodzi z Bytomia. Mechanicy znani są z tego, iż potrafią zaśpiewać szantę i zagrać folkowo, a raczej powinienem napisać bluegrassowo. Banjo i mandolina, wsparte akordeonem oraz gitarami brzmiały tego wieczoru częściej niż głosy. Za każdym razem zastanawia mnie fenomen tego zespołu. Od lat nie nagrali niczego nowego, nie zmienili jakoś specjalnie repertuaru, a mimo to za każdym razem potrafię wysłuchać ich koncertu od początku do końca. Duża zasługa tu z pewnością wspomnianego już zestawu banjo, mandolina, akordeon no i dobrych, mocnych głosów.
Przyszedł wreszcie czas na koncert zwycięzcy konkursu, grupy oJ taM. Byłem ciekaw co pokażą, gdy już opadną emocje konkursu i czasu będzie trochę więcej. Zagrali w sobotę jak niesieni wiatrem. Zarówno utwory z konkursu, jak i kolejne, które w tej aranżacji, na dwoje skrzypiec, gitarę i bas słyszałem po raz pierwszy. Widać było, że włożyli w ten występ całych siebie. Publiczność to zauważyła i nagrodziła. Takiego aplauzu dla "konkursowicza" to ja nie pamiętam. Jeśli tylko popracują nad uatrakcyjnieniem partii skrzypiec, będzie jeszcze ciekawiej.
Prawdziwi... Ślązacy
Gospodarze, Prawdziwe Perły, to jedna z ciekawszych formacji na żeglarskiej scenie. Świetne głosy i dobrzy warsztatowo muzycy. Potrafią i szantę a cappella pociągnąć jak i przygrać morskiego folku rodem z Bretanii czy Irlandii. Płyta "Na wygnaniu", którą wydali rok temu, to odejście od tradycyjnego morskiego grania. Jednym się podobała innym w ogóle nowy wizerunek Pereł nie przypadł do gustu, a użycie klawiszy... dla nich wylądowali na wygnaniu. Ale podczas koncertu muzycy starali się pogodzić oba obozy. Pierwszą cześć wykonali więc a cappella, a znalazły się w niej utwory znane z szantowej historii zespołu, w drugiej objawiła się "celtycka" natura Pereł. Ja przyznać muszę, że mnie podoba się zarówno stary jak i nowy materiał i nie mam nic przeciwko klawiszom, zwłaszcza w irlandzkich songach.
Poszedłem na Dziób, to kolejny reprezentant Śląska, którego na razie częściej słychać w konkursach niż na koncertach. To zespół, który wrócił na scenę po sporej przerwie i mozolnie, od początku buduje swój wizerunek. Autorski w głównej mierze repertuar wyśpiewują zarówno a cappella jak i z towarzyszeniem instrumentów. Niestety przyznać muszę, że wciągnęły mnie kuluarowe rozmowy i dotarłem już na końcówkę ich występu.
Na finał festiwalu, powitani jak zwykle ogromnym aplauzem, tym razem w piątkę, pojawił się zespół Banana Boat. Standardowo to sześć męskich głosów i repertuar, na który składają się szanty w nowszych aranżacjach oraz współczesne piosenki o tematyce morskiej. Osłabieni tego wieczoru, sięgali po wsparcie dodatkowego głosu. A to wyciągneli do wspólnego śpiewania chłopaka z publiczności a to zaprosili do śpiewania Chrisa Rickettsa. Banana Boat to nowy, polski wynalazek na śpiewanie morskiego repertuaru. Aranżacje głosów idą już w bardziej współczesne, rozbudowane harmonie. Ważnym elementem ich występu jest interakcja z publicznością. Pod tym względem nie mają sobie równych.
Żegnaj nam dostojny, stary porcie
Oczywiście i drugi dzień PPP zakończył się spotkaniem wszystkich wykonawców na scenie. Tym razem jednak było już tak, jak na każdym niemal festiwalu, popłynęła tradycyjna pieśn morza "Pożegnanie Liverpoolu".