Festiwal "Z wiejskiego podwórza" wystartował tradycyjnie w piątek, gdy z warszawskiego Dworca Wschodniego wyruszył w kierunku Czeremchy specjalny, rozszerzony skład pociągu festiwalowego. Nasza ekipa dotarła na miejsce w sobotę rano - zatem pierwszy dzień znamy z ustnych relacji gospodarzy i znajomych, którzy już w piątek licznie stawili się pod plenerową sceną GOK-u. A działo się! Zmicier Todar Wajciuszkiewicz z WZ Orkiestrą balladowo-nostalgicznie i po białorusku zinterpretował Jaromira Nohavicę, Czeremszyna tradycyjnie z żarem i energią, a swoje najlepsze muzyczne lata przypomniał zespół DAAB.
- "Miałem ze sobą kasetę DAABu, Andrzej mi ją podpisał. Miał na sobie tę samą koszulę, w której widziałem go na koncercie 15 lat temu" - usłyszeliśmy od znajomego, który na festiwal przybył z kilkuletnim synem.
- "To była podróż sentymentalna, jak za dawnych lat w Remoncie czy Fugazi, mega, było megaaa!!!" - usłyszeliśmy z kolei od starej znajomej z Warszawy.
- "Czeremszyna dała taki koncert, że żałuj że nie byłeś, pozamiatali i nie brali jeńców" - znad kufelka odezwał się jeden ze stałych bywalców festiwalowych. A to był dopiero początek!
W sobotę rano, dojeżdżając do Czeremchy, z okien pociągu widzieliśmy zmagania I Turnieju Błotnej Ligi Mistrzów, którą, jak się później okazało, wygrała ekipa Orła Kleszczele. W ten sposób piłka nożna już na dobre zagościła w programie festiwalowym - tym razem w postaci jednej z jej bardziej nietypowych odmian.
Popołudniowo-sobotnią część koncertową rozpoczęła Ślivo Vitsă, amatorski zespół bretoński, stali bywalcy "Wiejskiego Podwórza", którzy tym razem oprócz prowadzenia warsztatów tańców bretońskich, skompletowali zespół, który zastąpił Yoksel Moksel (ci nie mógli przybyć z powodu choroby jednego z muzyków). Był to po prostu cover band, bazujący na utworach m.in. The Transsylvanians, Dikandy, Orkiestry pw. Św. Mikołaja czy Czeremszyny, grający to, co najbardziej lubi - folk wschodniosłowiański i bałkański z nutką cygańską. Mnie ujęli swoją pasją - prosto zagranymi dźwiękami, gdzie ważniejsze od techniki było ciepło i radość gry płynące prosto z bretońskich serc, a i próba zaśpiewania po polsku była naprawdę miłym ukłonem w stronę publiczności.
Czarnym koniem sobotniego koncertu okazał się ukraiński zespół Joryj Kłoc (na zdjęciu powyżej). Folkowo-kozacki czad od pierwszych minut szczelnie zapełnił przestrzeń pod sceną, mimo potężnego, przedburzowego upału. Czterech chłopa zapodających dźwięki w klimacie zbliżonym do początków Żywiołaka - bęben, skrzypce, lira korbowa i gitara akustyczna, z lekkim tylko przesterem, plus tchnące nowym duchem interpretacje takich hitów jak "Werbowaja doszczeczka" oraz własnych kompozycji o tematyce wierzeń dawnych Słowian, to był strzał w 10! Ponad godzinny koncert mógł być jeszcze dłuższy - ale nadciągające czarne chmury zwiastowały nielichą burzę. W pewnym momencie błysnęło i lunęło niczym ze strażackich sikawek, które wcześniej napełniały boiska do piłki błotnej, a sama nawałnica odsunęła w czasie występ głównej gwiazdy wieczoru, serbskiej załogi Boban & Marko Marković Orkestar. Cyganie czekając na ustanie ulewy, zrobili w kuchni GOK-u krótkie rozegranie, które zabrzmiało bardzo... dixielandowo. Publiczność też czekała, nikt nie poszedł do domu, nikt nie narzekał. Po burzy, gdy się nieco ochłodziło, Cyganie wyszli na scenę i...
- "Dawno nie przeżyłam takiej ekstazy na koncercie!" - skomentowała nazajutrz nasza znajoma.
- "Kurczę, jakoś tak kwadratowo grali..." - usłyszeliśmy dla odmiany od znajomego, siedzącego od lat w cygańskiej nucie z Bałkanów.
Te dwa komentarze doskonale oddają występ rodzinki Markoviciów. Dla osób kochających twórczość orkiestr dętych w stylu Bregovicia faktycznie był to nieziemski show w białych strojach a la Elvis Presley, z największymi hitami tamtejszej sceny od "Ederlezi" po "Mesecinę" i "Hava Nagilę" - słowem fuzja dęciaków z rytmicznym prekusyjnym bitem i cygańską zadziornością. Z drugiej strony to było tak perfekcyjnie wyreżyserowane, łącznie z bisami, że gdzieś tam straciło element spontaniczności, który przywozili ze sobą w latach ubiegłych Fanfare Tirana i Taraf de Haidouks. Ludziom się podobało i zabawa była nielicha - a przecież o to właśnie chodzi w sobotni późny wieczór. I nie był to jeszcze koniec atrakcji.
Tuż przed północą na scenie pojawiło się, z cicha i bez fanfar, dwóch sympatycznych brytyjskich didżejów i widżejów - Addictive TV, którzy mieli być w zeszłym roku ale "co się odwlecze, to nie uciecze". Ich fuzja współczesnej techniki audiowizualnej z elementami muzyki etno, to były prawdziwe muzyczne puzzle, a set był wszak premierowy! Sample, nagrane przez różnych muzyków folk i etno z całego świata, zebrane w laptopie, z jednej strony kojarzyć się mogły z niektórymi eksperymentami muzycznymi Herbie Hancocka (a ściśle - ze słynnym jego hitem "Rockit" z 1984 roku), z drugiej były naprawdę niezłym pomysłem złożenia w całość ciasnej bryły klubowej i folkowych przestrzeni. Ta orkiestra sampli została uzupełniona dzień wcześniej przez próbki dźwięku nagrane dla Addictive TV przez Czeremszynę, a podczas live-actu didżejom w paru kawałkach towarzyszył na żywo gitarzysta gospodarzy - Krzyś Sawicki! Zabawa trwała długo w noc.
Niedzielny poranek przywitał nas siąpiącym deszczem, który jednak koniec końców odpuścił i wczesnopopołudniowy konkurs kulinarny odbył się zgodnie z planem. Do tego przez czas jakiś dostępna była do próbowania powarsztatowa kuchnia indonezyjska i bretońskie naleśniki, które można było również wykonać własnoręcznie na miejscu.
Wieczorną część koncertową rozpoczął najpierw konkurs harmonijkarzy, a zaraz po nim nizinna nuta z centralnej Polski. Zawołany Skład Weselny przycina po mazowiecku, dodając od siebie m.in. smaczki w postaci ludowej wersji kawałka "Batumi" nieśmiertelnych Filipinek. Pod sceną ruch wirowy generowali fani "Wszystkich Mazurków Świata" i imprez Domu Tańca. Trwało to dobrą godzinę. Warto dodać, że drugi, nieoficjalny set kapeli, umilał podróż powrotną pociągiem festiwalowym i zaczął się już na stacji, tuż przed odjazdem. Rozentuzjazmowany tłum pasażerów z trudem opanowywali SOKiści...
Wisienką na torcie z Czeremchy była liczna ferajna prosto z Plant i okolic czyli Kraków Street Band. Prawdziwie uliczny blues połączony z rock'n'rollowymi hiciorami, zagrany bezpretensjonalnie i ze znakomitymi wokalizami Łukasza Wiśniewskiego. Bez napinki, z czadem i po swojemu wykonane standardy blues-rockowe już po raz drugi sprawdziły się w późnowieczornym, niedzielnym, podlaskim plenerze Czeremchy. Tak jak dwa lata temu Harpcore, tak tym razem Kraków Street Band dali niesamowitego czadu, kończąc koncert dobrze po zmroku. To był właśnie ten element gigu, którego trochę zabrakło Bobanowi i Marko - zejście ze sceny prosto w rozbawioną publiczność i wspólne śpiewanie bisu. Na koniec chłopaki zagrali jeszcze jeden spontaniczny bis z dedykacją dla Baśki i Mirka, bez których nie byłoby tego festiwalu - i miejmy nadzieję, że kolejny roczek przeleci jak z bicza strzelił i niedługo będziemy świętować w Czeremsze "oczko" czyli edycję dwudziestą pierwszą!
Dziękujemy Tomkowi Golińskiemu za udostępnienie zdjęć, więcej jego fotoreportaży, z różnych koncertów, możecie obejrzeć na jego stronie.
20. Festiwal "Z wiejskiego podwórza", 24-26.07.2015, Czeremcha
Portal Folk24.pl był patronem medialnym wydarzenia