Już w piątek od rana toczyła się konferencja paranaukowa zainspirowana przez Mirka Samosiuka z Czeremszyny oraz Uniwersytet Białostocki. Tematem głównym były "Szanse i zagrożenia kultury ludowej w Polsce w dobie globalizacji". Podobnie jak na wcześniejszych tego typu dyskusjach panelowych starły się ze sobą (choć w kulturalny rzecz jasna sposób) dwa światy: ten antropologiczny z potężną dawką cytatów z filozofii przeróżnych oraz ten praktyczny, ludowy, z blokowisk i strzech. W dyskusji, na którą zostałem zaproszony jako strona (za co chylę czoła organizatorom) reprezentowałem ten blokowo-pragmatyczny światek folkowy, któremu bliżej do koniakowskich stringów niż do publikacji (z "całem szaconkiem") profesora Wojciecha Burszty. Było zatem i o Terencjuszu i o manele. Jak już wielokrotnie bywało w przeszłości, tak i teraz z samej dyskusji niewiele wynikło. Onegdaj, jedna ze znanych postaci folkowych, zapytała podczas podobnego panelu o to, dlaczego, skoro "jest misja" to folk jest w radio o 4 nad ranem a nie o 4 po południu? Pytanie niestety nadal pozostaje aktualne. Cytat z nieśmiertelnych Elektrycznych Gitar "Wszyscy zgadzają się ze sobą a będzie nadal tak jak jest" - aż cisnął się na usta. Niemniej dyskusja jest potrzebna, bo „może kiedyś...”.
Pięknie - i pragmatycznie - do dyskusji podeszli zaproszeni do niej Słowacy. Stwierdzili, że u nich jest ok, bo każdy region ma swój folkowy festiwal po czym każdego z uczestników dyskusji poczęstowali szklaneczką wina rodem ze słowackich winnic. I to zostało zapamiętane.
Przejdźmy do muzyki. Jeszcze za dnia, i przy w miarę niezłej pogodzie (piątek pod tym względem dopisał), część koncertową rozpoczynali znani i lubiani Morawiacy z Orkiestry Tomka Koczki. Jako, że niedawno ukazała się (nie, nie u nas, w Czechach - przyp.red.) ich najnowsza płyta "Godula" grupa ten krążek promowała. A jest on ze wszechmiar ciekawy. To kontynuacja "Hodovnic". Rzecz o tej samej świętej górze, tylko w ujęciu dzisiejszym. Nie zabrakło też dawniejszych hitów Tomka i kapeli, było i o Welesie, i o Ondraszu a i szczypta serbołużyckiego nastroju w "Severskiej". Szkoda, że nie zagrali później, już po zmroku – ale spieszyli się na Celtycki Festiwal do Czech i naprawdę miło, że mimo odwołanego koncertu w Polskim Radiu w Warszawie zagrali w Czeremsze. Krótko - ale treściwie!
Hvarna, Rosjanie i Białorusini, którzy wystąpili jako drudzy (omyłkowo zapowiedzeni pierwotnie jako Svjata Vatra) wyciszyli klimat neofolkowym brzmieniem, opartym jednakże na ludowym przekazie. Rosyjskie, białoruskie i ukraińskie pieśni spięli klamrą nostalgii i szczypty elektroniki. Ciekawy tembr głosu (połączony z urodą) wokalistki i znakomity warsztat muzyczny guślarza były zauważalnymi atutami tej grupy. Muzyka niełatwa, ciężka do zagrania w plenerze - niemniej dali radę. Podobnie jak zaraz po nich Kwartet Jorgi, który tym razem grał neo-góralską nutę pod słowacki niemy film z 1921 roku pt. "Janosik". Bracia Rychły spontanicznie dokooptowali do składu Słowaka ze stoiska ze słowackimi winami, który czytał słowackie dialogi. I to był strzał w dziesiątkę, publiczność kupiła to...
Svjata Vatra, która wystąpiła jako ostatnia (przed częścią stricte dyskotekową) to kapela, która budziła we mnie mieszane uczucia. Jest to projekt muzyczny byłego puzonisty Hajdamaków, Rusłana, który wyjechał do Estonii i tam kontynuuje swoją artystyczną działalność. Muzycznie to nadal jednak klimat a la Hajdamaki, trochę trąbek, trochę rocka i trochę scenicznej pretensjonalności, okraszonej egzotycznym estońskim językiem. Zespół był mocno przeciętny, motywy muzyczne ograne i wręcz oklepane, niemniej do niezobowiązującego poskakania pod sceną idealne, o ile nie wsłuchiwałem się w denerwującą mnie na dłuższą metę chrypkę wokalisty.
W sobotę warto było zobaczyć pokazy filmowe, zwłaszcza bardzo ciekawy film "Ziemia" z tapingiem Marcina Pukaluka. Ten radziecki, propagandowy obraz z 1930 roku konfrontujący ze sobą "złych kułaków" i "dobrych kołchoźników" nagrany dwa lata przed "Wielkim Głodem", który notabene pochłonął i część aktorów tego filmu, to swoisty paradoks tamtych czasów, dziś będący przestrogą. Doskonała muzyka Marcina Pukaluka (tym razem zagrana na zwykłym pianinie) robiła wrażenie a scena sikania do chłodnicy świeżo sprowadzonego do wsi traktora mówiła sama za siebie...
Koncerty rozpoczęły się występem Teatru A3, który ominąłęm, gdyż w tym czasie zwiedzałem słynącą ze śpiewaczek Wólkę Terechowską. Wróciłem pod scenę, gdy kończyła formacja Młode Djembe, czyli nowy projekt bębniarski Agnieszki Kołczewskiej z Orkiestry pw. Św. Mikołaja.
Čači Vorby przedstawiać nie trzeba. W Czeremsze dali żaru grając "szczerą mowę” na cygańską nutę od Albanii po Rumunię a jednocześnie podnosząc poprzeczkę kolejnej załodze, Drymba da Dzyga z Kijowa. Zespół należący do czołówki ukraińskiego folkrocka, z niesamowitą wokalistką Inną Pokropczuk, która idealnie operuje ludowym głosem, podobnie jak Čači podniósł temperaturę pod sceną. Tego dnia było chłodnawo i dżdżysto, ale na Drymbie także mało kto stał w miejscu. Grupa zagrała największe klasyki folku ukraińskiego opracowane w stylistyce rockowej ale w większości z zachowaniem tradycyjnej melodyki, co stanowi wielką siłę zespołu. Prawie godzinny koncert składał się z takich hiciorów jak "Suczka” i "Tam u łuzi", przepięknie wykonanej "Była mene maty” czy wiązanki rytmów huculskich. Nic dziwnego, że po koncercie do wokalistki ustawiła się kolejka dziennikarzy z prośbą o wywiad. Tego dnia grali jeszcze słowaccy klezmerzy, grupa Bara Bura. Aż do bólu, grali, od lat znane, klezmerskie motywy. Ratowały ich wstawki dixielandowe (aż żal, że tak skąpo, bo tradycyjny jazz wychodził im najlepiej).
Legenda folkowej sceny białoruskiej, grupa Troitsa, podobnie jak kilka lat temu, zamykała dzień festiwalowy. Część publiczności już orbitowała wśród gwiazd a Troitsa zagrała im tym razem bardzo statycznie, pod transowy i charyzmatyczny głos Iwana Kirczuka.
Ostatniego dnia festiwalu nie mogło zabraknąć gospodarzy, czyli Czeremszyny. Po nie tak znów dawno wydanej płycie z Todarem, tym razem w nowym składzie, Czeremszyna jak zwykle nie zawiodła. To co robią dla Czeremchy Mirek i Baśka to naprawdę niesamowita sprawa. Już od 16 lat przyciągają na festiwal publiczność (w tym roku również podstawiono w Warszawie pociąg festiwalowy, który szybko zapełnił się po brzegi) a od 18 lat napędzają sam zespół i walczą ze stereotypem, iż ludowość to wiocha. Czeremszyna pokazuje, że można na bazie lokalnej i własnej ludowości zbudować znakomity zespół - i festiwal.
W niedzielę, na sam koniec zagrało doskonale znane VooVoo, legenda polskiej sceny rockowej. Wcześniej pojawił się zespół Bubliczki oraz węgierski ska-punk-folk, bardzo przypominający niektóre nasze kapele np. Rzepczyno, Kryzys czy nawet wczesny Kult z czasów winylowych "Wioślarzy".
Dodam, że w niedzielę miały też miejsce zawody kulinarne zakończone zbiorową degustacją, tradycyjnie już można było nabyć płyty folkowe trudne do zdobycia gdzie indziej, było nieco kramów z rękodzielnictwem, lokalnymi specjałami (miody), stoisko z winami słowackimi, yerba-mater a także wszelakimi koralikami i innymi folkowymi ozdobami. I choć pogoda w tym roku nie dopisała - to dobór zespołów był naprawdę niezły a klimat pod sceną – naturalny i niesztampowy.