Zimowe koncerty kolędowe Werchowyny na Politechnice weszły już dawno do folkowego kalendarza stolicy i dla wielu prawdziwy nowy rok rozpoczyna się dopiero po tym koncercie.
W 2010 roku Werchowyna nie wystąpiła i nie był to dobry omen... Na szczęście początek tego roku, roku ich jubileuszu dwudziestolecia, przyniósł z sobą Werchowynę i to z częściowo nowym repertuarem i szerokim składem (w tym z Tadeuszem Konadorem).
Koncert rozpoczął, zataczając muzyczny krąg wśród zapalonych świec, Jarek "Ethnotrans" Żeliński. Neofolkowym wstępem, zagranym na flecie, przejął rolę wcześniejszej sesyjnej skrzypaczki Sylwii Świątkowskiej, która w latach ubiegłych czyniła ten rytuał. Następnie zabrzmiały cztery pieśni ukraińskie - szczedriwka, dwie kol’adki i wesnianka. Akustyka Auli Głównej plus brzmienie zespołu, oparte o własne, werchowynowe aranżacje, inspirowane oczywiście dźwiękami ludowymi stworzyły niepowtarzalny klimat, który przyciągnął tłumy. Liczbę widzów oceniam na ponad 1000 osób!!! Nie zabrakło "Zoriuszki" (w miejsce nie zaśpiewanej "Werbowej doszczeczki") oraz przekładańca ukraińskich pieśni lirycznych, rosyjskich weselnych, białoruskiej (słynne "Oj, liaceli husi") oraz łemkowskich (w tym od Łemków ze Słowacji). I bisy, bisy, bisy - bez bisów nie ma koncertu.
W składzie Werchowyny wystąpił także, jak wspomniałem na wstępie, Tadeusz Konador, znana postać środowiska folkowego, muzyk m.in. Syrbaków i Kyczery. Jego wysoki głos bardzo zacnie współbrzmiał z werchowynowymi basami, a gdy śpiewali tylko panowie trzy basy i ludowy tenor zabrzmiały po prostu rewelacyjnie.
Werchowyna od samego początku była grupą znajomych, których połączyła wspólna pasja. Dlatego też ich śpiewanie nie jest dokładnie takie, jakie drzewiej było słychać po wsiach. Bazuje ono na tradycji ale ma równocześnie swoją własną duszę. Przez to, idąc na koncert Werchowyny z jednej strony wiem, czego się spodziewać - z drugiej zawsze miło zaskoczą. A że rzadko koncertują, tym bardziej miło, że w tym roku powrócili na Politechnikę.