Dwanaście godzin rejsu do miejsca, które wydawało nam się końcem świata, gdzie niczego nie ma i oto... witamy w Lerwick - największym (liczącym ok. 10.000 mieszkańców) mieście Szetlandów.
"Shetland Folk Festiwal" to impreza mająca ponad 30-letnią tradycję. To chyba jeden z nielicznych festiwali, który doczekał się własnej gabloty w muzeum. Tegoroczna edycja gościła muzyków m.in. z Wysp Brytyjskich, Skandynawii oraz (jak pisali organizatorzy) tak odległych krajów jak USA czy... Polska, której byliśmy pierwszymi w dziejach imprezy przedstawicielami.
Pierwsze wrażenie - totalny chaos. Jednak im dalej - tym lepiej! Koncerty rozsiane po całych Szetlandach, całe wyspy podporządkowane tej jednej imprezie. Setki turystów, którzy przybyli specjalnie dla muzyki. Uderzający był fakt, że każdy został zakwaterowany przy jakiejś szetlandzkiej rodzinie. Przez tydzień każdy mógł się poczuć jak część lokalnej społeczności.
Po koncertach chyba każdy mieszkaniec Lerwick kojarzył twarze wykonawców. Praktycznie niemożliwym było wyjście ze sklepu bez zamienienia kilku słów na tematy "jak się czujemy", "jak się grało" czy "co sądzicie o Szetlandach". A są to wyspy, które zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Praktycznie bezdrzewne. Z rozległymi przestrzeniami, wysokimi klifami, dziesiątkami tysięcy ptaków zgromadzonymi czasami w jednej kolonii, tysiącami owiec oraz fokami, które, jak gdyby nigdy nic, wylegiwały się na słońcu na kamienistej plaży naprzeciwko... Tesco!
Wróćmy jednak do muzyki. Spotkaliśmy swoich idoli - między innymi Gerry'ego O'Connora - z którego tutoriali gry na banjo uczył się Jasiek. Ale także zupełnie nowe zespoły, które zachwyciły nas swoją muzyką. Wśród nich warto wymienić skandynawką formację SVER, szalonych kowbojów z The Wilders czy niezwykle pozytywnych młodych muzyków z grupy l'Angelus z Lousiany. Było czym się inspirować - jesteśmy pewni, że echa tej wyprawy zabrzmią w naszych utworach i ujrzą światło dzienne w fotografiach Łukasza, obrazach Bartka czy akwarelach Grzegorza.
A jak została przyjęta nasza muzyka? Bardzo pozytywnie. Dla wielu osób okazaliśmy się odkryciem inni zwracali uwagę na emocje oraz przestrzeń, jaką wytwarzamy naszym graniem. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zaistnieć na łamach prasy anglojęzycznej. Pozytywne recenzje wystawił nam "Shetland Times" oraz "Scotsman" charakteryzując nasz "silesian background" (cokolwiek to jest) oraz nazywając nas polskim "Teabogs Fearies", co niektórzy wzięli za nieprzetłumaczalny idiom (bo czym niby są "wróżki torfowe"?), dopiero po pewnym czasie przekonaliśmy się, że chodzi o pochodzącą z Orkadów grupę, będącą wielkim autorytetem dla znanej polskiej publiczności grupy "One String Loose".
Spotkana przez nas Polka powiedziała nam, że przyjazd na Szetlandy może być niebezpieczny, bo często zdarza się, że człowiek chce tu zostać, bo tu znajduje swoje miejsce na ziemi... i chyba coś w tym jest.
Galerię zdjęć z wyjazdu można obejrzeć tutaj