Tegoroczna, szósta edycja imprezy obfitowała nie tylko w koncerty w wolskim amfiteatrze ale również w parady uliczne w różnych częściach Warszawy.
Niedzielny finał (22.08.2010) w amfiteatrze Parku Sowińskiego był godnym podsumowaniem imprezy. Zaczynali, gościnnie i poza programem Słowacy dając krótki ale kolorowy i żywiołowy pokaz tańców. Młoda grupa, pełna życia i energii, rozkręciła licznie tego dnia zgromadzoną publiczność. Zaraz po Słowakach na scenie pojawili się Grecy z grupy Lykion Ton Elinidion z Larisy prezentując dwie grupy taneczne występujące równolegle, miejską i wiejską. Dzięki temu było widać różnicę między oboma stylami. Program pomyślany był doskonale. Grupa muzyczna towarzysząca tancerzom wprowadzała nas w hipnotyzujący trans a oba korowody płynnie się przenikały. O ile Grecy w swych charakterystycznych "spódniczkach" są kojarzeni powszechnie, to greckie stroje miejskie już są dużo mniej znane.
Z Grecji grupa Michaar przeniosła widownię do syberyjskiej Jakucji. Tradycje szamańskie mieszały się z tańcem z lisami, opartym o współczesne rytmy oraz baletem. Syberyjska bliskość z przyrodą ujawniała się w tańcach wzorowanych na ruchach zwierząt - jest to charakterystyczne dla dalekiej Rosji. Na uwagę zasługiwała także grupa muzyczna towarzysząca tancerzom. Piękne głosy i wibrujący, rytmiczny szamański trans były okrasą tego pokazu. Rzęsiste brawa całkowicie zasłużone. Warto było zwrócić uwagę, z jaką łatwością i wdziękiem zespół Michaar łączył tradycję z nowoczesnością.
Belgowie (Flamandowie) z formacji Reuzegom zaprezentowali przede wszystkim klimat, który w Polsce kojarzyć się będzie z folklorem miejskim lub małomiasteczkowym. Taki jest właśnie folklor krajów Europy Zachodniej, gdzie szybko nastąpiła industrializacja i to co się uchowało z folku ma charakter klimatów lumpenproletariackich. Prosty, przaśny, momentami przyciężkawy - ale swojski. Muzycznie kojarzyli się z nutą bretońską uzupełnianą dalekimi echami muzyki dawnej. Piękny był natomiast, charakterystyczny dla Flamandów, taniec z wielką flagą, za co zebrali największe brawa, podobnie jak za kobiecy taniec z jajkami.
Dalej – Indonezja. Młoda grupa, Teta, z tamtejszego Uniwersytetu, powstała niecałe 10 lat temu w Dżakarcie. Zwracali uwagę przede wszystkim za sprawą niesamowicie energetycznego wokalisty, podającego także rytm. Kilkanaście młodych, towarzyszących mu panien w quasi-nowoczesnym i własnym tańcu inspirowanym tradycjami wysp indonezyjskich z naciskiem na Sumatrę skupiało na sobie uwagę. Zespół ten na sam koniec otrzymał specjalny puchar od przedstawiciela Parlamentu Europejskiego.
Następnie w krótkim secie wystąpił Narodowy Zespół Folklorystyczny z Tirany, założony w 1957 przez choreografów rosyjskiego Teatru Bolszoj. Sam pokaz był nieco sztampowy. Muzyka i tańce kojarzyły się ogólnobałkańsko ale charakterystyczne białe czapeczki dawały znać, że to zespół albański.
Czesi z Zalozia, czyli grupa Slezan, mimo toporności stroju Górali Śląska Cieszyńskiego (ale bez stylizacji - są to kopie strojów z XIX wieku) zagrali swoje. To była nuta tej właśnie części Góralszczyzny, zaśpiewana charakterystyczną gwarą, tańce z regionu, pozornie proste ale wymagające niezłej krzepy i wyczucia rytmu – to było to!
Na koniec zaprezentowała się polska formacja Chodowiacy w secie "ogólnopolskim" z przewagą programu z Podlasia, Lubelszczyzny, Żywiecczyzny i Małopolski. To był po prostu nienajlepiej skrojony garnitur. Operowe odśpiewanie „Krakowiaków“, pieśni o ziemi siedleckiej w stylu bawarskim czy wywijasy na melodię ukraińskiej znanej piosenki „Pidmanuła Pidweła” wzbudziły moje raczej mieszane uczucia, chociaż na ogniskową biesiadę byłyby oczywiście doskonałe.
VI Międzynarodowy Festiwal Folklorystyczny Warsfolk, 18-22.08.2010, Warszawa