Jak się zaczęła twoja przygoda z tańcem irlandzkim. Skąd pomysł na taką pasję?
Kiedy miałem 11 lat mama zabrała mnie na widowisko „Gaelforce Dance” do Areny w Poznaniu. Występował tam wtedy James Devine – rekordzista świata w szybkości stepowania, 38 uderzeń na sekundę. Występował tam też Joseph Comerford, z którym 12 lat później studiowałem w Irlandii.
Gdzie się uczyłeś, kto cię inspirował, kto był twoim mistrzem na początku drogi?
Inspirowali mnie, jak i wielu, soliści największych widowisk. Uczyłem się u polskich nauczycieli ale miałem też dużo szczęścia, bo do Polski zaczął regularnie przyjeżdżać, wybitny tancerz i nauczyciel, Kevin McCormack, który mnie uczy do dziś. Już chyba 8 rok.
Kiedy zdecydowałeś o ruszeniu za granicę?
W trakcie studiów w Warszawie, Kevin powiedział mi, że jest taki kierunek jak „MA in Traditional Dance Performance” na Uniwersytecie w Limerick i jeśli myślę poważnie o tańcu, to powinienem rozważyć wyjazd.
Jak wyglądał nabór do Irish World Academy of Music and Dance?
Można się dostać dwojako. Większość osób dostaje się na podstawie przesłuchania, wymogiem jest też minimum tytuł licencjata, bo studia są magisterskie. W szczególnych przypadkach można się dostać za wybitne osiągnięcia w tańcu, jak mój przyjaciel Andrew Vickers, który rzucił szkołę w wieku 16 lat i od tamtego czasu (zbliża się do 30-ki) jest prawie cały czas w trasie po świecie.
Jak wyglądała nauka w Irlandii?
Była ciężka. Studia trwają rok, natomiast trzeba się przez ten czas oddać tylko temu. Tak jak moi koledzy i koleżanka z roku (była nas czwórka). Spędzaliśmy na wydziale często całe dnie, 5 dni w tygodniu, w sobotę sala na indywidualną pracę a niedziela zostawała na regenerację. Stricte tańca irlandzkiego, jaki znamy, było tam mało (co dla mnie było trochę problemem), ponieważ są to raczej studia dla ludzi, którzy osiągnęli już w tym tańcu wszystko. Pracowaliśmy nad rzeczami wręcz archaicznymi, jak wymierające style regionalne oraz współczesnymi, jak dekonstrukcja tańca, fuzja z tańcem współczesnym czy praca z muzyką Strawińskiego, która była ogromnym wyzwaniem.
Co było dla Ciebie trudne, co ci się podobało, a co nie?
Trudne było wszystko: taniec, język, nowe otoczenie. Ale przez to, wszystko mi się tak naprawdę podobało. Stanowiło wyzwanie i sprawiało, że czułem się dumny, że tam jestem.
Jak traktowali Cię Irlandczycy?
Nie ma się co oszukiwać, że od razu byłem jednym z nich, chociażby za sprawą poziomu. Dostałem ogromną szansę, bo dostając się tam, a będąc, powiedzmy, przyzwoitym tancerzem, trafi łem na najwybitniejszych. Muszę powiedzieć, że mieli do mnie dużo cierpliwości. Jak to mówią: „na koniec dnia” nie mam prawa powiedzieć złego słowa o Irlandczykach.
Nie kusiły cię nigdy wielkie taneczne spektakle typu „Gaelforce Dance”, „Riverdance”, „Lord of the Dance”?
Od zawsze. Dla mnie to jest Święty Graal tańca. Można zostać bardzo łatwo zaakceptowanym na płaszczyźnie towarzyskiej, bo Irlandczycy, jak wiadomo, są bardzo otwartymi ludźmi. Można też spróbować swoich sił w zawodach. Natomiast zostać zaakceptowanym na płaszczyźnie profesjonalnej, gdzie krótko mówiąc, obok tańca, sceny i sztuki chodzi po prostu o zarabianie pieniędzy, to jest dla mnie największe osiągnięcie. Do „Riverdance” jest się najtrudniej dostać, odpadają najlepsi. Miałem zaszczyt wystąpić raz jako członek tego zespołu podczas bicia rekordu Guinnessa najdłuższej linii tancerzy, w Dublinie. Tańczyłem w jednej linii zarówno z aktualnym składem, jak i z najlepszymi tancerzami, którzy występowali z „Riverdance” od początku, jak Jean Butler. Uważam to za spore osiągnięcie, nie mniej jednak to co innego, niż tańczyć z nimi na co dzień.
Zawsze marzył mi się „Gaelforce Dance” i dążę do tego, żeby mnie w końcu przyjęli, choć ostatnio zaczynam mieć trochę inne priorytety. A w „Lord of the Dance” mało się zarabia (śmiech).
Co się działo z Tobą po zakończeniu szkoły?
Z powodów rodzinnych wróciłem do Polski. Zimą 2012 wyjechałem w trzymiesięczną trasę z widowiskiem „Night of the Dance”, a po powrocie zacząłem pracę nad moim projektem „Usłyszeć Taniec”.
Czym jest ten projekt? Jaka jest jego idea?
Ideą jest pokazanie współczesnego oblicza najbardziej rozwiniętych form stepowania: fl amenco, tańca irlandzkiego i stepu amerykańskiego. Próba znalezienia wspólnego mianownika na płaszczyźnie rytmu.
Skąd pomysł na łączenie w jednym programie tak różnych form tańca?
Pomysł nie jest nowy i przewija się od czasów premiery „Riverdance”. Uznałem, że mogę to zrobić inaczej, bardziej minimalistycznie, tak żeby widz mógł lepiej zrozumieć każdą technikę, zobaczyć co je łączy, a co dzieli. Interesuje mnie również możliwość samej fuzji, szukanie odpowiedzi na pytanie jak mogę wyciągnąć trochę flamenco z mojego irlandzkiego tańca oraz ile tego irlandzkiego można wyciągnąć z flamenco, stepu amerykańskiego czy tańca współczesnego.
Jak kompletowałeś zespół, bo, jak mówisz, są to jedni z najlepszych artystów w swych dziedzinach w Polsce?
Trwało to ponad rok. Bazą muzyczną byli moi przyjaciele z zespołu Danar, szczególnie Tomek Biela, który mówi mi, które moje pomysły muzyczne są warte realizacji, a które wynikają tylko z tego, że nie jestem muzykiem (śmiech). Tancerzy poznawałem podczas różnych imprez, na które byłem zapraszany. Kiedy znajdowałem właściwych ludzi dosyć szybko okazywało się, że podobnie patrzymy na taniec, dzięki czemu, jak już się spotkaliśmy, pracowało nam się bardzo sprawnie.
Kiedy była premiera całego spektaklu, wiem też, że wcześniej odbyła się prapremiera, która była inspiracją do powstania projektu?
Plan narodził się już na studiach w Warszawie na zajęciach z „zarządzania strategicznego”. Niestety, jego realizacja zabrała mi dwa lata. Rok temu, na Międzynarodowym Festiwalu Tańca „Lądeckie Lato Baletowe”, wystąpiliśmy jako kwartet, 3 tancerzy oraz znakomity perkusjonalista Maciej Giżejewski. Nasz występ, który można obejrzeć w całości w Internecie, bardzo się podobał i zimą tego samego roku dostałem zielone światło od organizatorów festiwalu na stworzenie spektaklu w pełnym, 10-osobowym składzie: 4 tancerzy i 6 muzyków, z którym wystąpiliśmy rok później.
Przedstaw artystów wchodzących w skład projektu „Usłyszeć Taniec”.
Taniec: Agata Teodorczyk – flamenco (Teatr Kamienica), Karol Drzewoszewski – step amerykański (Teatr Muzyczny w Gdyni), Monika Bral – taniec współczesny (Teatr Muzyczny Roma, Buffo).
Muzyka: Tomasz Biela – gitara akustyczna, Małgorzata Mycek – śpiew, instrumenty perkusyjne (oboje Danar), Witek Kulczycki – flet irlandzki, saksofon (Duan), Damian Kowaliński – gitara flamenco, Borja Soto – śpiew flamenco, cajon (duet Soto y Kowal), Piotr Rogacki – kontrabas (Ares Chadzinikolau Trio).
Do jednego z koncertów udało Ci się zaprosić najlepszego polskiego gitarzystę flamenco, i jednego z najlepszych na świecie – Michała Czachowskiego. Jak doszło do tej współpracy?
Niewiele brakowało, by Michał wystąpił z nami już na premierze, ale wyjeżdżał wtedy kręcić teledysk do swojej nowej płyty „Acatao”. Poznałem go przez Witka Kulczyckiego. Michał jest dla mnie absolutnym autorytetem w dziedzinie fuzji i dążę do tego żeby „Usłyszeć Taniec” poszło tą samą drogą, co jego Indialucia, tzn. od marzenia, po uznany na całym świecie projekt.
Gdzie już wystawiliście „Usłyszeć Taniec”, jakie macie najbliższe plany?
Od premiery w Lądku udało nam się wystawić 7 kameralnych spektakli muzyki i tańca, zarówno w małych miastach, takich jak Paczków czy Głubczyce, jak i w Warszawie czy Łodzi. Najważniejszym celem jest teraz trasa koncertowa w drugiej połowie marca przyszłego roku. Już teraz mogę zaprosić do Sosnowca, w dzień Św. Patryka.
A jakie masz marzenia związane z tym projektem?
Przede wszystkim chciałbym, żeby „Usłyszeć Taniec” wypracował sobie stabilną pozycję na polskim rynku, tak jak np. „Touch of Ireland” zespołu Carrantuohill, w którym sam tańczyłem przez 7 lat i który cały czas jest wystawiany. Chciałbym, żeby udawało nam się pokazywać, że tradycja i współczesność mogą być synonimami i żebyśmy docierali z naszym tańcem i muzyką do jak najszerszej widowni. Również w małych miastach, gdzie trudno zobaczyć takie projekty.
Dziękuję za rozmowę.