Marcinie, na ten wywiad umawialiśmy się od ponad dekady... "Nadejszła wiekopomna chwila" i oto spotykamy się po koncercie w PROM-ie. Zatem zacznijmy od końca, od ostatniej płyty.
Najnowsza płyta Balkan Sevdah, czyli „Sevdalinki pieśni z Bośni”, w podtytule widnieje opis „Sevdalinke pjesme iz Poljske”, dlatego, że też trochę napisaliśmy własnych tekstów do tradycyjnej muzyki stamtąd. Nawet udało mi się popełnić jedną piosenkę autorską. Zasadniczo jest to monografia. Po raz pierwszy w naszej kilkunastoletniej działalności sięgnęliśmy bowiem po motywy tylko z jednego regionu, a właściwie z jednego kraju, czyli z Bośni i Hercegowiny.
Jak tam, w Bośni, wygląda podział na folklor miejski i wiejski?
W gruncie rzeczy to nie ma tam rozróżnienia na folklor miejski i wiejski… Te same pieśni śpiewa się i na wsi i w mieście. A sevdalinka nawiązuje do tradycji aszików tureckich, czyli wędrownych pieśniarzy wykonujących pieśni miłosne. Ich już w Bośni nie ma, ale spuścizna pozostała i jest rozwijana. Nawiązuje ona bardzo mocno do orientu, a w szczególności do muzyki tureckiej, ale jest unikalna. Ten gatunek muzyczny, sevdalinka, występuje w zasadzie tylko w Bośni, rzadko przekracza granice. Jest jednak wyjątek – południowo-zachodnia Serbia, czyli tak zwany Sandżak. Mieszkają tam Boszniacy, są wyznawcami islamu i w kulturze są praktycznie tożsami ze swoimi braćmi z Bośni. Kultywują też starą tradycję sevdalinki. Wspominam to tylko jako ciekawostkę, ponieważ przygotowując płytę, nie sięgaliśmy po tematy muzyczne z Sandżaku. Koncentrowaliśmy się wyłącznie na rdzennie bośniackich utworach.
A jak Ci się tłumaczyło teksty? Czy był duży problem z tym, by oddać ich ducha?
Do Bośni jeżdżę regularnie od ponad 20 lat, znam język. Nie byłbym jednak w stanie wiernie przetłumaczyć tekstów z zachowaniem rymów, rytmu i treści. Polski i bośniacki mają zupełnie inną melodię i mimo wielu podobieństw są bardzo odmienne „muzycznie”. Cztery piosenki po polsku nie są zatem spolszczeniem, ale adaptacją oryginałów. Zgadzać się musi nastrój opowiadanej historii i to się chyba udało. Śpiewając po polsku, biorę dużo większą odpowiedzialność za słowo, to przecież mój język ojczysty i nieporównanie większa ilość słuchaczy jest w stanie zrozumieć to, co śpiewam. Wykonując utwory obcojęzyczne, głos pełni rolę bardziej instrumentu niż przekaźnika treści. I tu pojawia się wyzwanie, jak to określiłeś „oddanie ducha” innej, obcej nam kultury polskimi słowami. Napracowaliśmy się z Radkiem przy tych tekstach. Właściwie tylko „W samym środku lata” napisałem szybko, na jednej kartce niemal bez skreśleń. Nad „Pragnieniem” i szczególnie nad „Fatą” głowiłem się długo. Radek też się głowił tygodniami nad „Śniegiem”, ale uważam, że to bardzo udany tekst. Mogę to powiedzieć, bo nie brałem udziału w jego pisaniu!
Powiedz mi proszę, jak to się ma do Waszego pierwotnego projektu Dżezva? Wtedy, te około dwadzieścia lat temu, też graliście coś „w ten deseń”…
„Sevdalinki” to taki nasz powrót do korzeni… Obecny skład Balkan Sevdah też jest powrotem do tamtych odległych czasów. Trzonem zespołu Dżezva było trio, czyli Mateusz, Radek i ja. To było niemal dwadzieścia lat temu. Repertuar Dżezvy opierał się o muzykę bośniacką i macedońską. To były nasze bałkańskie początki z całą radością wspólnego odkrywania nieznanej kultury. A teraz tam wracamy, do Mostaru, do Sarajewa, nad Neretwę i Drinę. Tam właśnie bohaterowie naszych opowieści przeżywają stany uniesień miłosnych, odczuwają sevdah. Może następnym razem wybierzemy się w muzyczną podróż nad jezioro Ochrydzkie i nad Wardar? Byłoby to domknięcie rozdziału w naszym życiu, który nazywał się „Dżezva”.
W pewnym momencie czuło się bardzo mocno albański akcent w Waszej twórczości...
Wzięło się to z podróżowania po południowej Albanii i po Kosowie. Urok tych miejsc jest wyjątkowo pociągający, a przy tym niezwykle egzotyczny. Nawet jak na Bałkany! Słychać to też w muzyce – inna rytmika, melodyka, wielogłos też inaczej budowany. Na południu kraju dominującym instrumentem jest klarnet, a melodie na nim grane są, nie wiem jak to dobrze określić, może senne… A na to nakładają się rozbudowane transowe bębny. Dla mnie bomba! Szkoda, że język jest taki trudny. Podejmowałem próby nauczenia się albańskiego, ale zawsze kończyło się w podręczniku na 3-4 lekcji. Między albańskim, a polskim, czy innymi europejskimi językami nie ma praktycznie żadnych podobieństw. Nawet „jo” to znaczy „nie”. Intuicja nie pomaga więc w nauce i tak to się kończyło na 20 stronie książki… Żałuję, bo chętnie zagłębiłbym się w temat albańskiej muzyki dużo mocniej, a tak skończyło się na 5-6 piosenkach.
A tę albańską muzykę ściągałeś czy jeździłeś tam i zdobywałeś, poznawałeś na żywo?
Pięć czy sześć razy byłem w Albanii. Na pierwszych wyprawach, tych z końca lat 90, kupowałem kasety. Były one koszmarnej jakości, za to niedrogie, więc z każdego wyjazdu przywoziłem po 40-50 kaset, nieraz miałem tego pół plecaka. Musiałem nawet wyrzucać ubrania, tyle tego było! Po powrocie do domu słuchałem na okrągło, niejedna mi się wkręciła w magnetofon i uległa nieodwracalnemu zniszczeniu, ale zdecydowana większość była po prostu niesamowicie wspaniała. Mam je do dziś i nieodmiennie słucham z wielką przyjemnością. W Internecie króluje niestety albańskie dicho, muzyki tradycyjnej jest mało, ale jak się poszpera, można znaleźć cuda. Polecam! Aferdita Demaku, Shkurte Fejza, Laver Bariu, Grupi Tepelene, to tak na początek. Dalej szukajcie sami.
A nie ciągnęło Cię do Rumunii?
Ciągnęło, byłem dwa razy, ale mając do wyboru Bułgarię i Rumunię, muzycznie wybrałem Bułgarię. Znowu pomógł język słowiański. Bułgarski jest chyba najodleglejszy od polskiego wśród naszej rodziny językowej, ale znając serbski, po kilku podróżach do Bułgarii poznałem ten język w stopniu komunikatywnym. Zresztą język pieśni tradycyjnych na Bałkanach jest dużo bardziej zbliżony niż współczesne języki literackie tych narodów.
Na jeszcze wcześniejszych Waszych płytach było też trochę nuty z Serbii i Bułgarii…
Nawet więcej Bułgarii niż Serbii. Serbia, podobnie jak Chorwacja, czeka na jakieś głębsze poznawanie. W Bułgarii bywałem częściej. Również z powodów osobistych ;). Przed laty na Świętokrzyskiej w Warszawie był sklep „Serdika”, taka bułgarska „Cepelia”. Tam wśród ludowego rękodzieła i flakonów z olejkiem różanym można było znaleźć płyty. Tak na moim adapterze pojawiło się Trio Bułgarka, Iwo Papazow, Trio Rodopea. I wtedy, czyli na początku lat 90 zaczęła się moja przygoda z bałkańską muzyką. Pirin, Rodopy, Tracja - magia muzyczna. Głównie przepiękny, wielogłosowy śpiew, ale też nietypowo brzmiące instrumenty – kaba gajda, czyli wielkie dudy, kawal, gadulka, tambura. Ogromne bogactwo brzmień oraz niewyczerpalne źródło pieśni i tańców. Mam w domu tysiące nagrań z różnych regionów Bułgarii, nic tylko wybierać i grać. Tu muszę dodać ważną uwagę, nigdzie nie słucha się bałkańskiej muzyki tak dobrze, jak na Bałkanach właśnie. Jedno z najpiękniejszych muzycznych wspomnień wiąże się z Bułgarią. Będąc w Rodopach, wybrałem się na górską wycieczkę. W plecaku walkman i butelka Sofii. Słuchanie Radki Kuszlewej na szczycie wzgórza to było prawdziwe szczęście. Piękny głos przy delikatnym akompaniamencie dud, widok, który opisuje w pieśniach, smak białego wina…
Graliście tam z Balkan Sevdah?
Na tym wzgórzu nie, heh - ale w Bułgarii tak, na festiwalu w Kopriwszticy. I jeszcze 2 razy w Kosowie.
I jak odbierali tam to, że muzycy z egzotycznej Polski grają ich muzykę?
Dziwacznie. Z jednej strony wszystkie te piosenki, które graliśmy znali, więc śpiewali razem z nami, krzywili się trochę na aranżacje, takie nie ich. Mówili mi, że bardzo fajnie, bardzo fajnie, ale widać było na twarzach nieco ironiczne uśmiechy. Natomiast w Bułgarii była zupełnie inna sytuacja, bo tam z Balkan Sevdah graliśmy pieśni pirińskie, bardzo mało znane. Słuchano nas z dużym zaciekawieniem. Egzotyczne było nie tylko to, że zespół był z Polski, ale też program obcy, bo nieznany. A Pirin to góry w południowo-zachodniej Bułgarii! Byłem również w Bułgarii z moim zespołem dziecięcym – Fleciki. Tym razem oprócz naszych tradycyjnych zaśpiewaliśmy też znane, ludowe rodopskie pieśni i oba koncerty zrobiły furorę.
O Flecikach jeszcze porozmawiamy. Była Jugosławia jest do dziś kotłem, w którym to i owo się tli. Czy jeżdżąc tam nie miałeś kłopotów? Strony nie tak dawnego przecież konfliktu wykorzystywały i muzykę. Pytam także pod kątem turbo folku, który nie był politycznie obojętny…
Nie, nigdy… Ja się akurat turbo folkiem nigdy specjalnie nie interesowałem, więc ten kontekst nie jest mi bliski.
A w muzyce tradycyjnej? Czy tam też występują tego typu podziały?
To temat na całą obszerną rozmowę. Spróbuję krótko. Każdy z tamtych narodów pielęgnuje swoją kulturę, w tym muzyczną. Tym, co się dzieje za granicą interesuje się mniej. Problem w tym, że teraz są granice, a przez kilkadziesiąt lat przed i po drugiej wojnie światowej takich granic nie było. Przenikanie się kultur było nieskrępowane. To, co „nasze” miało inne znaczenie. Nasza reprezentacja piłki nożnej – „plavi”, nasze morze, nasza muzyka… w Serbii słuchało się grup z Sarajewa, w Słowenii serbskiego barda Balaszevića… Przykłady można by mnożyć. Dotyczyło to również muzyki tradycyjnej. Dzisiaj, gdy Jugosławii nie ma, a w jej miejsce powstało 7 państw, pozornie jest inaczej. Serbowie słuchają serbskiej, Chorwaci – chorwackiej, Czarnogórcy – czarnogórskiej muzyki. To jednak nieprawda. I nie dotyczy to tylko pokolenia, które czasy Jugosławii pamięta i za nimi tęskni. Podam dwa przykłady. W zeszłym roku byłem na festiwalu w Hercegowinie, w tej części, gdzie akurat większość stanowią Chorwaci. Na scenie występowały zespoły lokalne, ale też reprezentujące inne kraje sąsiedzkie. Największy aplauz zebrał zespół z Macedonii! Inny przykład – kilkanaście lat temu, tuż po wojnie w Kosowie, brałem udział w Warszawie w programie dla kobiet-emigrantek z Kosowa. Były to wyłącznie Albanki, a moim zadaniem było zagrać dla nich. Znałem wtedy tylko trzy albańskie pieśni i od nich zacząłem. No i skończył mi się repertuar, wtedy nieśmiało zaproponowałem sevdalinki. I po chwili śpiewaliśmy wspólnie pieśni z Bośni, Czarnogóry i Serbii! Zresztą czasem nie wiadomo skąd jakiś utwór pochodzi, np. „Zapjevala sojka ptica” w Czarnogórze mówią, że czarnogórska, w Serbii, że serbska, tekst jej można znaleźć nawet w internetowym śpiewniku – Skarby Chorwackiego Dziedzictwa!
No to teraz zapytam o Fleciki. Jak to się zaczęło – i jak to działa? Bo to świetna sprawa jest!
Zaczęło się na Zamku Królewskim, gdzie od paru lat prowadziłem zajęcia dla dzieci z małych miejscowości z województwa mazowieckiego i łódzkiego. I właśnie na takie zajęcia przed pięcioma laty przyjechały Fleciki z Kałuszyna. Im się spodobały zajęcia, mnie się spodobał zespół i tak rozpoczęła się nasza współpraca. Oni przyjeżdżali na Zamek, a ja przyjeżdżałem do nich. I tak trwa już szósty rok. Dzieci zaczęły poznawać tradycyjną muzykę bałkańską, potem też polską, obecnie prawie wyłącznie polską. Zaczęły się wspólne wyjazdy na obozy wakacyjne, koncerty, ale przede wszystkim praca nad śpiewem, grą na instrumentach i tańcem.
I to zaowocowało płytą…
Tak, a właściwie płytami, bo po nagraniu w 2016 roku „Hej zagrajcie muzykanty” mamy już w dorobku drugą, świeżuteńką – „W moim ogródeczku”. Jestem z moich podopiecznych bardzo dumny! Nie tylko dlatego, że tę drugą płytę nagraliśmy w 5 godzin na żywo i zmontowaliśmy praktycznie bez poprawek, ale również dlatego, że dzieci zaczęły pisać teksty i samodzielnie układać muzykę. Są na płycie dwa utwory napisane przez dziesięciolatki. I są świetne, sami posłuchajcie. Ponieważ jest to zespół założony w szkole podstawowej, skład zmienia się co rok. Żegnamy się z tymi uczniami, którze szkołę kończą, ale zawsze mamy następnych chętnych. I tak Kałuszyn staje się jednym z nielicznych miasteczek w naszym kraju, gdzie dzieci znają tradycyjną muzykę i nie kojarzy im się ona z obciachem. Zawsze z podziwem patrzyłem na młodych artystów na Bałkanach. Jak świetnie znają, śpiewają i grają swoją tradycyjną muzykę. Nie dziwi to, bo tam funkcjonują szkoły muzyczne, gdzie mają okazję nauczyć się gry na tradycyjnych instrumentach, tradycyjnego śpiewu i tańców. U nas tego bardzo brakuje.
A jak wygląda sprawa z projektem leśmianowskim?
Temu ostatnio poświęcam najwięcej uwagi i czasu. Nie jest to już projekt, ale pełnokrwisty, koncertujący zespół - Mimochodem. Debiutowaliśmy na scenie dwa lata temu i od tamtego czasu gramy regularnie. Od dawna marzyło mi się stworzenie muzyki do poezji Bolesława Leśmiana, ale zawsze coś mnie od tego odwodziło. A to inne obowiązki, a to obawa, że nie podołam. Aż wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że zacząłem ten pomysł realizować. Brałem udział w projekcie teatralnym, gdzie reżyser miał pomysł, żeby motywem przewodnim spektaklu był wiersz „Topielec” i niejako zostałem zmuszony do napisania do niego muzyki. Udało się całkiem zgrabnie i postanowiłem pójść za ciosem. Szczęśliwie też na początku miałem wsparcie Agaty Korbel, która chętnie włączyła się w projekt i ułożyliśmy wspólnie parę następnych piosenek. Potem już pracowałem sam. Jak był gotowy cały program, zaprosiłem kolegów muzyków – Gosię Pałubską, Mateusza Nagórskiego i Adeba Chamouna. Muzyka im się spodobała i tak powstało Mimochodem. Obecnie jesteśmy w trakcie sesji nagraniowej płyty, na której znajdzie się 17 utworów różnych stylistycznie, ale wyrastających z folku. W końcu wszyscy gramy muzykę tradycyjną od lat, więc gdzieś tam ta folkowa nuta zawsze się czai. Przygotowywane wydawnictwo nie ma jeszcze tytułu, ale ukaże się na przełomie maja i czerwca 2018.
Na koniec „strefa odpałowa” – kiedyś był taki projekt Merak Sound.
Merak Sound to niestety jest już historia. Zostało tylko kilka nagrań… Niestety w momencie, gdy zaczęliśmy się rozkręcać, kolega się wymiksował (a odpowiadał za elektronikę) i pojechał na truskawki do Danii, a gdy wrócił, to już nie było powrotu do tematu, wszyscy poszli w inną stronę. Zagraliśmy tylko kilka koncertów, w jednym nawet wziąłeś aktywnie udział, w Lapidarium w Warszawie.
Dzięki wielkie za rozmowę!
Hvala, mersi, falemnderit shume!