słuchajcie jest propozycja by wszyscy, którzy trafią na koncert za naszym pośrednictwem zrobili sobie wspólną fotę (może z Moyą)
A, bardzo chętnie :)
Szkoda, że ten koncert jest w kościele, z pląsów nici ;) ale z drugiej strony to dobrze, bo w bazylice na Kawęczyńskiej akustyka jest miodzio - koncertowalim tam z chórem, to wiem ;)
Podpiszę się pod każdym słowem Kamila:-)
Dla mnie rewelacja, jestem pod ogromnym wrażeniem. Koncert był zjawiskowy, Moya w świetnej formie głosowej, ani jednej fałszywej nuty ( i dosłownie i w przenośni) . Specjalnie piszę o fałszu w śpiewaniu - bo idąc na koncert oczekuję prawdy i szczerości przekazu. Takiego 200% wyrobienia normy. I tu tak było. Po tym poznaje się "mistrza", że nie markuje (bo dla niektórych to przecież praca jak każda inna) - tylko daje "czadu". Nie pracuje - tylko oddaje się przyjemności. I było widać, że Moi i jej zespolowi śpiewanie we Wrocku dawało 1000 % satysfakcji.
Muszę przyznać, że wybór wnętrza Kościoła Garnizonowego był strzałem w dziesiątkę - chylę czoła. Wyjście do publiki - jak wczoraj - to zabieg, który zawsze daje pełną satysfakcję obydwu stronom sceny. Ja osobiście lubię koncerty małe, kameralne, daje to możliwość nawiązania specyficznego kontaktu pomiędzy Artystą a widzem - zanika granica sceny, która moim zdaniem zawsze przeszkadza w pełnym odbiorze sztuki ( jakiejkolwiek). Widz ma przekonanie, że jest w centrum i dotyka istoty muzyki. Tak było i na koncercie Moi. Poza tym bliskość ołtarza i sam Kościół był "realnym" tłem dla śpiewanych podczas koncertu utworów -kolęd. I to jak zaśpiewanych!
Dobór repertuarowy na pewno zadowolił wszystkich, był retrospektywny. I mimo przenikliwego zimna, atmosfera była naprawdę ciepła i przyjacielska. Moya zauroczyła mnie także atencją, którą obdarzyła każdego fana stojącego karnie po autograf ;-) Zamienić parę słów i uścisnąć rękę powinien nauczyć się każdy artysta. Moya dała dowód na to, że liczy się dla niej odbiorca i warto go docenić w takim samym stopniu jak i fani doceniają Moyę:-) To było bardzo miłe. Słucham różnej muzyki i jeżdżę na różniaste koncerty, ale ten zaliczam do jednego z najbardziej udanych w ostatnim czasie. Poza tym nigdy wcześniej nie miałam okazji zobaczyć Moi na żywo - to gratka że zagrała we Wrocławiu:-) I dodam, że gdybym nie wygrała biletu to i tak byłabym na tym koncercie:-)
Żałuję tylko, że zastosowałam się do regulaminu koncertu i nie zabrałam dużego aparatu ;-) Byłaby to jeszcze uczta dla mojego fotobzika, bo oprawa wizualna koncertu była na 6 z plusem ;-)
Dziękuję Moya - to i tak mało powiedziane!
Oczywiście powiem - to także "moja Moya" :-)
Renata @
ps. malutki filmik z koncertu - sorry za jakość "komórkową" ;-)
http://www.youtube.com/watch?v=58UJwD-8A18
Od Katarzyny Gmerek dostaliśmy relację z występu Moi Brennan w Poznaniu. Oto ona:
Siarczysty mróz nie tylko nie odstraszył nikogo, ale dodał ognia muzykom i zapału publiczności.
W Poznaniu nie było dużo śniegu, ale mróz spory, około –10 C. Barokowa Fara poznańska jest często wykorzystywana jako miejsce koncertów (śpiewał w niej w 2000 irlandzki chór Anúna, muzycy byli zachwyceni zarówno wnętrzem jak i akustyką) , ale ogrzewania brakuje.
Pomimo to wielki kościół był gęsto wypełniony słuchaczami, a po płyty sprzedawane przez Leona Brennana, brata Moyi, tłoczyła się kolejka starszej publice przypominająca czasy PRL.
Tak jak we Wrocławiu, można było fotografować i filmować w ciągu pierwszych trzech utworów (ale bez fleszy, co uniemożliwiło mi zrobienie dobrych zdjęć bez statywu). Program oczywiście był taki sam jak w Poznaniu (z wyjątkiem Happy Birthday, które wszyscy razem zaśpiewaliśmy zapracowanemu Leonowi...). Najpierw Moya zaśpiewała główny temat z New Horizons 2004, a potem rozgrzewające, energetyczne, szkockie pieśni pracy „Morag's Na Horo“, „Gheallaidh“ i „Alasdair“ MacColla Ghasda.
Dla informacji Czytelnika, jeśli zawsze chcieliście wiedzieć, co to znaczy: Alasdair Mhic Cholla Ghasda, a angielski nie jest problemem, polecam poświęconą Clannadowi sekcję strony Celtic Lyrics Corner http://www.celticlyricscorner.net/clannad/)
Siarczysty mróz nie tylko nie odstraszył nikogo, ale dodał ognia muzykom i zapału publiczności. Moya dobrała sobie bardzo dobrą kompanię, kótra odmładza jej wizerunek. Bez względu na to, czy Cormac de Barra jest, czy nie jest najlepszym harfiarzem w Irlandii (tak został nam przedstawiony), jest to bardzo dobry muzyk, o świetnej technice i niespożytej energii. „Carolan’s Concerto“ Turlougha O’Carolana, które zagrał w duecie ze swoim młodszym bratem Fionánem (gitara) było tak skoczne i porywające, że chciałoby się je zatańczyć (zazwyczaj „Concerto“ grywane jest dostojnie i koncertowo, jakby muzycy na siłę starali się umieścić O’Carolana w salonie barokowym, gdzie osiemnastowieczny, ślepy muzyk był raczej rzadkim gościem...) Sinéad Madden, podobnie jak bracia De Barra, jest również pełna temperamentu i świetnie gra na skrzypcach, ale jej solowy utwór wokalny mnie nie porwał – po prostu Moya jest tylko jedna.
Koncert był składanką, w której każdy, kto kiedykolwiek słuchał Moyi lub zespołu Clannad mógł znaleźć coś dla siebie. Moya nie zawiodła na przykład mojej przyjaciółki, wykonując muzykę filmową, która przypomniała nam obu minione lata („nasza młodość.. w rajtuzach...“ - westchnęłyśmy sobie). Grupa nie miała problemu z wykonaniem pieśni po irlandzku i gaelicko-szkocku z repertuaru Clannadu. Podziwiałam jak Moya śpiewa „She Moved through the Fair“, pieśń wymagającą nie tylko dobrej techniki wokalnej, w lodowatym powietrzu kościoła. Z biegiem lat jej głos niewiele stracił na sile, za to bardzo zyskał na głębi wyrazu i umiejętności interpretacji. Odtworzyłam sobie potem w domu młodzieńcze nagrania artystki z czasów, gdy miała 20 lat i zdumiałam się, że ten nieco zaciągający po wiejsku, trochę monotonny śpiew to też ona... (Proszę mnie nie bić – było to chyba absolutnie pierwsze nagranie Moyi, z płyty Clannad 1973, na albumie wydanym w 2008).
Ja przeżyłam na tym koncercie wiele pozytywnych dreszczy (nic wspolnego z temperaturą).
Zdarzyło się to na początku, kiedy akompaniując sobie na harfie śpiewała o mitycznej ikonie Irlandii, harfie z Tary, a także na końcu, kiedy na bisy porwała nas piosenką „Against the Wind“ ze swojego starszego albumu „Máire“ (1992). Moya w okresie, gdy upadał Mur Berliński, zadedykowała tę piosenkę mieszkańcom Europy Wschodniej. Metaforyczne „zawsze pod wiatr“ Moyi towarzyszyło mi przez wiele lat i wciąż mam je w głowie, kiedy chcę dodać sobie animuszu. Irlandzkie kolędy śpiewane przez artystkę też były piękne. Co do mnie, może wolałabym, żeby Moya nie wplatała tradycyjnych utworów irlandzkich, które są przepiękne i „klimatyczne“ we współczesne kolędy po angielsku. Ale może właśnie to się lepiej dziś sprzedaje...
Jedyną dedykacją dla nas na tym koncercie był jig nazwany „Trip to Poznan“ (artystka chyba była tu uczciwa, mówiąc: tym razem.. nazwijmy to wycieczka do Poznania). Nie będziemy wchodzić w to, czy wesoła ta melodia na każdym koncercie zmienia swoją nazwę. Ważne, że koncert odbył się w atmosferze wzajemnej życzliwości i uśmiechu, że artyści byli bardzo naturalni (kilkakrotnie skarżyli się ze sceny na zimno, ale zawsze było to w formie żartu) i widać było, że granie sprawia im autentyczną radość.
Może jednak należałoby zastanowić się nad sensem organizacji takich koncertów o tej porze roku w zimnym nieogrzewanym miejscu. Są w Poznaniu duże, ale nowsze, ogrzewane kościoły (np. Matki Boskiej Bolesnej na Głogowskiej), ale też pewnie wiele innych. Są sale. Czy naprawdę trzeba narażać naszych ulubionych wykonawców (i nas samych) na przeziębienia?
Pociągam nosem, szykując się do wejścia pod ciepłą kołderkę z słuchawkami na uszach – udało mi się kupić nową płytę Moyi, tradycyjną, z fenomenalnym Cormakiem De Barra. Sama muzyka ma ponoć działanie uzdrawiające...
Do zobaczenia!