Pogoda się poprawiła to i nastroje poszły w górę, zwłaszcza po udanym dniu poprzednim. Ale zaczęło się nie najlepiej - małym zamieszaniem podczas warsztatów, wywołanym brakiem konkretnej informacji co, gdzie i kiedy. Sam miałem problem, bo nie słuchałem w piątek prowadzącego, licząc na, zawsze dobrze opracowaną stronę www festiwalu, a tam poza godziną nie było kompletnie nic. Ciekawe, czy zdarzyli się tacy, którzy poszli na dziedziniec, ale… Ośrodka Kultury (bo poprzednio tam się wszystko działo). Sam nie dotarłem na czas, ale od uczestników usłyszałem później, że były też problemy z miejscem. Dziedziniec zamkowy okazał się za mały dla wszystkich. Warsztaty tańca musiano podzielić na dwie tury. Brak też ustronnego miejsca sprawił, że warsztaty fletowe i skrzypcowe wylądowały poza zamkiem, w parku pod chmurką (dobrze, że nie padało!). Czy powodem zamieszania był brak wyraźnego gospodarza, czy dlatego, że robili to nowi ludzie, czy z powodu ogromnie małej ilości czasu na organizacje samego festiwalu - pewnie wszystko po trochu, ale warsztaty, obok koncertów, zawsze były wizytówką imprezy, i mimo, że w końcu wszyscy się odnaleźli i uczestnicy wyszli z nowymi umiejętnościami, to przecież całego zamieszania można było uniknąć niewielkim nakładem pracy i czasu.
Koncerty
Tego dnia było różnie. Pierwszy z wykonawców, duet Ceili, (skład to gitara, skrzypce, dudy i flet) grał na zmianę to ludowe utwory instrumentalne, to piosenki autorskie. Niestety, nie udało mi się posłuchać całości koncertu, ledwie ostatnich kilku utworów, więc trudno mi ich ocenić. To, co usłyszałem było poprawne, ale też nie przyciągało specjalnie mojej uwagi. Lubię barwę głosu Pawła Szymiczka, ale znam go głównie z zespołów Matelot i Mordewind, z tym duetem, w tym programie, w tym miejscu, nie udało mi się go posłuchać na tyle, by wyrobić sobie konkretną opinię.
Gospodarze, Beltaine swój pogram zagrali jak zawsze, na poziomie, z zaangażowaniem, atrakcyjnie dla licznej publiczności. Panowie, otrzaskani w świecie, doskonale wiedzą co lubi publiczność, zwłaszcza ich, będzińska. I to zagrali. Były więc utwory ze wszystkich płyt (na stoisku największym wzięciem cieszyła się... pierwsza!), były popisy solowe Adama, Jasia, rytmiczne wsparcie Bartka i Łukasza, jak zwykle ze swadą prowadzona konferansjerka Grześka oraz rytmiczne szaleństwa Janka i Mateusza. Ale brakowało czegoś ekstra, nowinki, jak skomentowali znajomi - czas chyba na nową płytę. Nie ustałem przy scenie do końca. Zwłaszcza, że i oświetlenie nie pomagało w robieniu zdjęć, więc odpuściłem. Publiczność za to, jak zawsze bawiła się doskonale, do samego końca tańcząc, a płyty szły jak ciepłe bułeczki. Jedno tylko mnie uderzyło tego dnia, że wśród tańczących było więcej przypadku, wolnej improwizacji, niezsynchronizowanych podskoków, niż tradycyjnego tańca (wszystko stało się jasne na nocnej sesji).
Podobnie było w przypadku Carrantuohill. Muzycznie, ogólnie znany już repertuar, ograny (dla mnie oczywiście i stałych bywalców, publiczność słyszy ich raz na jakiś czas, więc naturalne, że ten problem jej nie dotyczy). Tu jednak pojawiły się smaczki, dwie nowości - nowa wokalistka i "nowy" zespół taneczny. Ania Buczkowska, bo o niej mowa, pokazała się z dobrej strony. Młoda dziewczyna, która sama zgłosiła się do zespołu z propozycją wspólnego wykonania kilku utworów, chyba już zostanie na dłużej. Ciekawa barwa głosu, miękka, pasowała mi do repertuaru. Miesiąc wcześniej, na festiwalu w Czeremsze, nie zrobiła na mnie wrażenia, teraz o wiele pewniej, mocniej. Jej wersja songu, śpiewanego na płycie "Inis" przez Anitę Lipnicką (i jej autorstwa), bardziej mi się podoba. Co do Treblers (dlaczego "nowy" pisaliśmy tutaj), taniec w wykonaniu Reelandii czy Setanty zawsze był widowiskowy, więc nie spodziewałem się spadku jakości po połączeniu sił. Ciekawiło mnie, czy fuzja dwóch topowych zespołów tańca irlandzkiego wyzwoli jakiś nowy, nadspodziewany potencjał. Połączenie sił im nie zaszkodziło, ale i nie powstała nowa megaformacja. Z pewnością nawet nie o to chodziło. Zespół kontynuuje to, co robiły dwa poprzednie. Solidnie, rzetelnie, w oparciu o wielką pracę i umiejętności już na bardzo wysokim poziomie (parę mistrzyń w składzie jest). Widownia reagowała entuzjastycznie, bez bisu "Karaluchów" i gości nie puszczając ze sceny, więc czegóż chcieć więcej? A płyty? Oczywiście szły jak ciepłe bułeczki.
Ale sobota była dniem, w którym większość stałych bywalców festiwalu czekała na prezentację nowego składu i oblicza grupy Danar. Zespół przyjechał do Będzina z austriackim skrzypkiem, Paulem Danglem. Miałem okazję z nim porozmawiać w naszym redakcyjnym namiocie (Paul udzielił mi krótkiego wywiadu o swojej nowej płycie, swoim muzykowaniu - efekty wkrótce). To bardzo interesujący rozmówca, a jak się później okazało, bardzo sprawny muzyk. Znany już zresztą będzińskiej publiczności (z jakich projektów? - kto pierwszy zamailuje do mnie ma płytę "Celtification" Shannonów - czekam 2 dni od daty publikacji tego tekstu). Ale wracając do koncertu. Do Torunia na festiwal "Celtycki Gotyk" niestety nie dotarłem (przy okazji pozdrawiam reprezentację, która nas odwiedziła w Będzinie), obejrzałem co prawda kilka filmów w sieci, ale nie dało to pełnego obrazu tego, czego się spodziewać. Obraz pojawił się dopiero na Podzamczu. O tym, że muzycy to przedni nikogo, kto ich zna, lub tylko słuchał w sobotę, przekonywać nie muszę. Solowe popisy Tomka Bieli (gitara), Eweliny Grygier (flet), Paula Dangla (skrzyce), Maćka Wojcieszuka (perkusja) czy Andrzeja Kowalskiego (bas) za każdym razem wywoływały aplauz publiczności. Na scenie jednak rej wiodła Małgosia Mycek, wokalistka Danaru, o bardzo intrygującej barwie głosu. Niby delikatna, niby miękka, ale jak trzeba to mocna, ostra. Snuła swoje opowieści, tym hipnotyzującym głosem, a ciarki szły po plecach.
Popisy solowe to jedno, a brzmienie całości to drugie. Aranżacje bardzo różnorodne, zarówno rozbudowane, jak i proste w formie, ale wszystko do siebie pasowało. W trakcie koncertu czuło się, że byli maksymalnie skoncentrowani i dali z siebie wszystko. Energia, żywioł, ale i nastrój, spokój. Bardzo zmyślnie poukładany program. nie pozwolił właściwie na chwilę oderwania (nawet zdjęć za wiele nie zrobiłem, a rzadko się zdarza). Podobnie jak Gwerenn (nie da się uciec od porównań), do tradycyjnej celtyckiej bazy muzycy dodali swoje interpretacje, pomysły. Dużo tu było jazzowych konotacji, ale to już Danar pokazywał poprzednio. Teraz to było mocniejsze, wyraźniejsze - m.in. dzięki perkusji ich muzyka nabrała trochę innego rytmu, tempa. Pojawiły się akcenty z Orientu. Koncert bardzo udany. Cieszę się, że wrócili, i to w dobrym stylu, bo to naprawdę świetny zespół. Komentarze z widowni były różne. Jedni rzucali entuzjastyczne pochwały za bogate aranżacje, umiejętne łączenie stylów, za zmienną dynamikę koncertu no i umiejętności. Inni pytali, "a gdzie tu muzyka celtycka?". Do tych drugich mogli też momentami przyłączać się tancerze, bo przy nowym Danarze łatwo nie było (te nieirlandzkie podziały rytmiczne), ale starzy wyjadacze radzą sobie zawsze. Ode mnie mocny plus za aranżacje polskiego motywu ludowego, "Zachodzi słonko" - solo Paula, czy dialog Paul-Ewelina były naprawdę godne premiery. A płyty, mimo, że ze starym materiałem, szły jak ciepłe... wiecie co.
Nie zapominam tym razem o Glendalough, ale pozwolę sobie skomentować ich pokazy słowami mojego redakcyjnego kolegi - Wojtka: "czego one jeszcze nie wymyślą" (celowo bez znaku zapytania!). Znów bowiem było… inaczej, nie wprost. Glendalough nie tańczy po prostu reela, jiga, oni go muszą ukryć, pomieszać, niech widz się doszukuje. Poza tym szukają inspiracji gdzie indziej. Tym razem na przykład z Dananrem odtańczyli taniec zwany "Turkish" - w klimatach orientalnych oczywiście (swoją drogą ciekawy utwór). Ale to nie wszystkie inspiracje, jakie objawili tego wieczoru. Był rytm, była płynność, było zgranie. Naprawdę znów miło było popatrzeć, i żal tylko, że te pokazy trwają tak krótko. O będzińskim Galway pisałem w poprzedniej relacji, więc potwierdzam, to co tam padło. Widać, że nie marnowali czasu.
Poza sceną
Dzień drugi jednak był mniej czysto celtycki i bardziej śpiewający niż pierwszy, i tańcząca część publiczności częściej słuchała niż tańczyła, dlatego wyciskali z każdego utworu tyle irlandczyzny czy bretońszczyzny, ile się dało by tylko się poruszać, nawet przy najbardziej odjechanych rytmicznie utworach, krąg próbował potupać. Tomek "Bretomek" Kowalczyk, który od początku festiwalu prowadził warsztaty taneczne, byłby z nich dumny (brakowało go swoją drogą).
Tętniło też życiem nasze redakcyjne stanowisko. Licznie odwiedzali nas widzowie, znajomi, przyjaciele. Wpadło też paru wykonawców, m.in. Danar, część muzycznego Beltaine, a chwilę później wspomniana już reprezentacja Beltaine tanecznego (grupa z Torunia). Mieliśmy także okazję porozmawiać o planowanym jubileuszu 20-lecia, z przedstawicielkami zespołu Comhlan z Krakowa. Na początku października szykuje się bowiem duża impreza taneczna, szczegóły już wkrótce u nas.
Nocną porą
Tym razem nie opuściłem sesji muzyczno-tanecznej w Ośrodku Kultury. Dało się odczuć tam wyraźnie, że ludzi w tym roku przybyło mniej, zwłaszcza tych związanych z festiwalem od lat. Na dziedzińcu nic się praktycznie nie działo, cała zabawa trwała w środku (rok temu nie dało się spokojnie przez dziedziniec przejść).
XI Festiwal Muzyki Celtyckiej Zamek
To było wyjaśnienie, tego, że podczas całej 11 edycji pod sceną przeważali widzowie "statyczni", obserwatorzy. Wiele osób, które bywały na festiwalu od lat, w tym roku ze względu na niejasną sytuację festiwalu, zaplanowało w tym terminie coś innego. Trochę też weekend był nieszczęśliwy, gdyż po festiwalu z reguły już odtrąbiano koniec wakacji, w tym roku trwały jeszcze tydzień, co mogło też zmylić.
Tego wieczoru wśród grających, obok muzyków Danar, Beltaine, Strays, Gwerenn i wolnych strzelców, pojawiło się m.in. 3/4 składu grupy Duan (bez skrzypaczki), więc na scenie w sali teatralnej zasiadła naprawdę mocarna ekipa. Wszystko byłoby cudo, gdyby nie to, że muzycy trochę nieszczęśliwie ustawili się na scenie. Zamknęli się w kręgu, część siedziała nawet plecami do tańczących (?!), co skutecznie tłumiło dźwięki i sprawiało, że ludzie przestawali tańczyć, a zaczynali rozmawiać. Muzykowanie trwało jeszcze, gdy ok. drugiej opuszczałem Ośrodek Kultury.
Podsumowując
Było trochę zamieszania na festiwalu, kilka niedociągnięć, znów jakieś problemy techniczne z odtworzeniem płyty (fatum jakieś na festiwalu czy co, rok temu Comhlan, teraz Glendalough). Nie do końca dobrze nagłaśnianio śpiewaków, tekstów nie dało się zrozumieć, albo zdarzało się, że instrumenty przykrywały wokalistkę. Ale te drobne, z pewnością do poprawienia usterki, nie były w stanie przykryć jednego wielkiego pozytywu - że festiwal w ogóle się odbył. Tym, którzy się nie poddali, którzy walczyli do końca - należą się honory i laurki (o premiach nie wspominając), bo dokonali tego, czego nikt się już nie spodziewał.
Tym, którzy się zastanawiają czy taką imprezę w Będzinie warto dalej robić przytoczę jeden fakt. W tym roku nie było żadnych patronów medialnych imprezy (poza Folk24.pl i to też bardziej z rozpędu niż formalnie), a mimo to w piątek pod zamek dotarło kilka tysięcy ludzi, wielu spoza miasta, czy też spoza województwa! W sobotę jeszcze więcej. Ten festiwal to już samograj, to potencjał, budowany latami, przez ludzi, dla których to pasja, a nie biznes, to festiwal, który może przynosić tylko korzyści (lokalni sklepikarze coś o tym wiedzą). Brak stałego wsparcia dla takiego wydarzenia, dzięki któremu Będzin znany jest nawet w świecie, to brak wyobraźni, o szacunku dla wykonanej pracy, często wolontariackiej, wielu osób, nie wspominając.
Bretania, jeszcze kilkadziesiąt lat temu biedny region, dziś żyje z festiwali. Kilkutysięczne miejscowości w sezonie odwiedzają setki tysięcy ludzi, zostawiając tam swoje Euro, idące w miliony. Kilka lat temu, bogatsza Normandia, w swoich planach strategicznych, także przesunęła środki z rozwoju przemysłu na rzecz organizacji międzynarodowych festiwali. Bo to się opłaca. Cały świat z takich wydarzeń potrafi stworzyć kury znoszące złote jajka. Będzin taką kurę dostał w darze. Mam nadzieję, że ta niezbędna miarka ziarna, by kura mogła dalej spokojnie złote jajka nosić, za rok się znajdzie. A jak sprawić, by jaj było więcej? No to już pozostawiam w gestii hodowców.
Wyróżnienie
Festiwal Zamek ma to do siebie, że gromadzi naprawdę wyjątkowych muzyków (nie tylko sceny celtyckiej). Słychać to zawsze na sesjach, warsztatach. Wielu z nich, to mistrzowie, o wysokim stopniu wtajemniczenia, w swojej klasie instrumentu, którzy nauczają już innych. Mógłbym tu wymieniać i wymieniać, ale tym razem jednak chciałbym wyróżnić dwójkę z nich za największe wrażenie jakie wywarli na mnie podczas tej edycji festiwalu. Mowa o Małgorzacie Mycek (wokalistka zespołu Danar) i Andrzeju Kowalskim (basista grup Gwerenn i Danar).
- CIARY 2013 dla Małgosi za ten głos hipnotyzujący, za umiejętne prowadzenie koncertu i aurę jaką roztaczała, za znajdowanie się na scenie we właściwym miejscu i o właściwym czasie.
-
CIARY 2013 dla Andrzeja za grę, technikę, łączenie płynne różnych styli oraz muzyczne pomysły na bretońsko-irlandzkie granie. A jeszcze rok temu, gdy pojawił się na festiwalu w Będzinie (chwilę wcześniej dołączył do Gwerenn), dopiero się "wdrażał" w celtyckie klimaty.
Dziękuję wszystkim za moc wrażeń, ale tej dwójce szczególnie. Podobnie jak organizatorom, trzymając jednocześnie kciuki za kolejne edycje tej największej imprezy celtyckiej w Polsce.
Relację z dnia poprzedniego można przeczytać tutaj. Do zobaczenia za rok.
XI Festiwal Muzyki Celtyckiej Zamek, 23-24.09.2013, Będzin
Portal Folk24.pl był partnerem medialnym wydarzenia.