Podobno swoją przygodę muzyczną zaczynałeś od muzyki irlandzkiej. Ślady prowadzą do zespołu Duan. Prawda?
Tak, grałem kiedyś muzykę irlandzką, ale nie z Duanem. Byłem w klasie maturalnej i wraz z kolegami przygotowaliśmy koncert na zakończenie szkoły. Nie mieliśmy nazwy dla zespołu zatem zostało No Name Band, a w składzie znalazł się również Witek Kulczycki, dzisiaj lider zespołu Duan.
Co się stało z tym składem?
Ja odpuściłem, bo zaczęło się intensywniejsze granie z moim pierwszym zespołem - Szybki Lopez, gdzie grałem flamenco. Wolałem ten rodzaj muzyki, bo dla gitarzysty jest ciekawszy, daje więcej możliwości ekspresji. W muzyce irlandzkiej gitara jest tylko dodatkiem, towarzyszy muzyce, we flamenco jest najważniejszym instrumentem, bardzo wirtuozerskim.
Nie pomyślałbym, że pod nazwą Szybki Lopez kryje się muzyka flamenco…
Nazwa, jak to w takich przypadkach nie raz bywało, była przypadkowa. Musieliśmy coś szybko wymyślić przed którymś z koncertów i padło „Szybki Lopez”. Zmieniliśmy ją w 1998, po programie w TVP Katowice, gdzie zagraliśmy kilka utworów. Program nosił tytuł „Viva Flamenco!”. Spodobało nam się, więc zostało Viva Flamenco!. Graliśmy coraz poważniejsze koncerty i poprzednia nazwa brzmiała już niepoważnie.
Skąd się w ogóle wzięło flamenco, w Polsce nie była to popularna muzyka?
Z domu. Mój ojciec jest miłośnikiem wszystkiego, co hiszpańskie. Przywoził z Hiszpanii obrazy, książki oraz płyty winylowe. Słuchałem tej muzyki od dzieciństwa. Gdy miałem 12 lat, zacząłem grać na gitarze.
Jak się uczyłeś, kto ci pomagał, kto uczył?
W końcu lat 80. tej muzyki nie słyszało się za wiele w radiu czy telewizji. Na Śląsku nie było
nauczycieli flamenco, ja chodziłem na prywatne lekcje gitary klasycznej, która niewiele ma wspólnego z muzyką andaluzyjskich Cyganów. Nigdy nie trafiłem do żadnej szkoły - na szczęście. Nie było internetu, by stamtąd pozyskiwać materiały. Dziś to podstawowe źródło, wtedy musiałem radzić sobie sam. Uczyłem się z płyt ojca. Dopiero w 1992, gdy nagrałem na wideo koncert Paco de Lucii, który nadano w TVP, mogłem po raz pierwszy zobaczyć, jak się powinno grać, stawiać palce, trzymać instrument. Potem wiele pokazał mi, też na pewnych warsztatach, Jorge Gómez. Zacząłem co roku wyjeżdżać do Hiszpanii, a tam kontakt z muzyką i kulturą na żywo zrobiły swoje.
A na jakich gitarach grałeś i grasz obecnie?
Pierwszą gitarą był chyba polski Defil…
Grałeś na niej flamenco?!
Tak, bo innych nie było. Kupienie jakiejkolwiek gitary było bardzo trudne. Poza tym wtedy nie wiedziałem, że trzeba grać na specjalnej. Później dostałem od ojca czeską Cremonę. W tamtych czasach to była marka! Pierwszą hiszpańską gitarę, zrobioną już tak, by na niej grać flamenco, kupiłem od kolegi w 1991 r. Kilka lat później, za pieniądze zarobione z koncertów, kupiłem już tę wymarzoną, hiszpańską Alhambrę - wtedy szczyt marzeń. Dwa lata później z Sewilli przywiozłem lutniczą gitarę cyprysową José Luis Postigo. Później grałem na Hermanos Conde, Antonio Sánchez, Ricardo Sanchis, a teraz gram na Hermanos Sanchis López.
Jak wspominasz ten pierwszy wyjazd do Hiszpanii?
To było niesamowite przeżycie. Sporo miejsc, które odwiedziłem w Andaluzji czy samej Sewilli, znałem już z akwarel, które wisiały w domu, więc czułem się jak u siebie. Żywa muzyka, ludzie, kultura i flamenco, które było wszędzie - chłonąłem to wszystko jak gąbka.
A kto cię inspirował, kim są twoi mistrzowie?
Zawsze moim mistrzem będzie Paco de Lucía. Uwielbiam też Vicente Amigo, Gerardo Nuñeza, Chicuelo, Tomatito. Spoza flamenco lubię Pata Metheny, Al Di Meolę czy Johna McLaughlina z jego zespołem Shakti.
Ci ostatni będą koncertować w listopadzie w Polsce, wybierasz się? Ponoć to pożegnalny koncert?
Będę na pewno. Oni są dla mnie ideałem współpracy między kulturami na poziomie energetycznym, muzycznym i duchowym. Jedna z wielkich inspiracji mojego projektu Indialucia.
Kiedy w ogóle zainteresowałeś się Indiami, ich kulturą, muzyką?
Indie pasjonowały mnie od liceum. Zacząłem zgłębiać ich filozofię, duchowość oraz odkryłem wspaniałą kuchnię indyjską. O dziwo, muzykę indyjską zaszczepili we mnie The Beatles. Ich
płytę „Sgt. Pepper‘s Lonely Hearts Club Band”, a zwłaszcza utwór „Within You, Without You” puszczałem non stop.
Jak doszło do pierwszej wizyty?
Podczas pewnego międzynarodowego festiwalu we Włoszech menedżer hinduskiej grupy - z muzykami której dziś tworzę Indialucię - zaproponował mi posadę nauczyciela w Academy of Music and Fine Arts w Nagpur. Ja miałem uczyć gry na gitarze, a sam uczyć się gry na sitarze. Pojechaliśmy w 1998 r. ja i mój hiszpański przyjaciel Pierluca Pineroli - on z kolei uczył się gry na tabli. Wyjazd zaplanowany był na rok.
To wtedy zrodził się pomysł na Indialucię?
Pojawił się zalążek. Obok warsztatów dużo graliśmy, improwizowaliśmy. To były niesamowite chwile. Pojawiło się kilka motywów, chciałem je zarejestrować, więc wynajęliśmy tam studio. Sam prowadziłem nagrania, bo właściciel studia nie miał czasu, a jego pracownik pojęcia o nagrywaniu. Wróciłem do Polski z jednym utworem
- późniejszym tytułowym „Indialucia”. Był marzec 1999 r. Posłuchałem i stwierdziłem, że to
wspólne granie, ze wspaniałymi hinduskimi muzykami, odkryło obszar dotąd nieznany. Im bardziej zgłębiałem muzykę indyjską, tym więcej znajdywałem podobieństw z flamenco, zarówno w skalach, jak i rytmie. Flamenco w połączeniu z muzyką indyjską okazało się być czymś ciekawym. Postanowiłem, że tam wracam, aby nagrać więcej materiału i wydać płytę. Zimą już byłem w Indiach. Kolejne nagrania przywiozłem do Polski w marcu 2000 roku.
Ale płyta ukazała się dopiero w 2005 roku. Co zajęło ci tyle czasu?
Parę rzeczy. Poważnym problemem okazało się to, że materiał nagraliśmy na starych taśmach VHS i by coś z nim zrobić dalej, trzeba go było scyfryzować. W ostatniej niemal chwili trafiłem na jedyne studio w Polsce, gdzie mieli jeszcze odpowiedni sprzęt. Po tym jak skończyłem przegrywanie, poszedł do kasacji (śmiech). Później czekały mnie jeszcze nagrania w Hiszpanii i w Polsce, no i miksy. Pracę skończyłem w 2004 roku. Zacząłem szukać sponsora lub wydawcy. W międzyczasie urodziła się dwójka moich dzieci, chciałem poświęcić rodzinie więcej czasu, więc wszystko zwolniło.
Wydawca się nie znalazł, postanowiłeś więc wydać płytę sam…
Warunki, jakie mi proponowano, nie spełniały moich oczekiwań. Założyłem więc wydawnictwo CM Records, zaprojektowałem okładkę (architektura się przydała), zebrałem fundusze i sam wydałem „Indialucię”.
Płyta była objawieniem w Polsce. Posypały się nagrody, wyróżnienia, m.in. Wirtualne Gęśle, Folkowy Fonogram Roku Polskiego Radia, nominacja do Fryderyka, recenzje, wywiady. Co w Indialucii jest takiego, czego nie było dotąd?
Muzyka (śmiech)… i muzycy, z różnych krajów. Są Polacy, Hiszpanie, Hindusi, na dodatek grają na różnych kulturowo instrumentach i to współgra. Wszystko się świetnie uzupełnia. Cajón, sitar, tabla, gitary flamenco, wiele instrumentów perkusyjnych, hinduski śpiew znalazły dla siebie wspólną płaszczyznę. Dotąd nieodkrytą. Muzycy to klasa sama w sobie: wśród zaproszonych gości znaleźli się m.in. Carlos Troya - tancerz flamenco, współpracował z Carlosem Saurą; Domingo Patricio, flecista, który grał z Paco de Lucią i Vicente Amigo; Giridhar Udupa - mistrz instrumentów perkusyjnych z południa Indii czy wreszcie Maria Pomianowska - jedyna w Polsce kobieta grająca na sarangi. Dodaj do tego kwartet smyczkowy z orkiestry Aukso czy jazzmana Tomasza Palę. Ich umiejętności, potencjał, wrażliwość to kapitał tej płyty.
Byłeś zaskoczony sukcesem?
Efekt przerósł moje oczekiwania.
A jak płyta trafiła w świat?
Ludzie sami zaczęli się zgłaszać. Najpierw Amerykanie kupili licencję, później Niemcy, Hiszpanie. Ciekawe, że jak próbowałem sam zainteresować płytą tamtejszych wydawców, to skutek był mizerny (śmiech). Zadziałała poczta pantoflowa. Amerykanom polecił nas jakiś muzyk, Niemcy zgłosili się po audycji w radiu MultiKulti. Ale największą promocję zrobił nam teledysk, który nagraliśmy metodą chałupniczą na dwie kamery, dwie żarówki i 5 godzin wolnego czasu. Zmontowali to studenci katowickiej „filmówki” i poszedł na YouTube. Zaczęły się koncerty. Dziś gramy więcej zagranicą niż w Polsce.
Nie dziwi mnie to, bo to dziś norma, inni nas bardziej doceniają. Ciekawi mnie
jeszcze jak Indie przyjęły projekt, płytę i późniejsze koncerty?
W Indiach płyta nigdy nie trafiła do szerokiej dystrybucji. Za to koncerty były oblegane. Rytm flamenco dodał energii muzyce indyjskiej i ludziom się to bardzo podobało. Swoją znają na pamięć. Muzyka tradycyjna jest tam świętością, nie wolno jej zmieniać. Nam było wolno. To, co przyniósł projekt Indialucia było dla nich nowe, fascynujące.
Jakie doświadczenia zdobyłeś przy tym projekcie, czego cię nauczył?
Koncerty w szerokim świecie dały mi pewność siebie na scenie, poznałem mnóstwo ciekawych ludzi, zwiedziłem ponad 20 nowych krajów. Do tego niełatwa umiejętność współpracowania z Hindusami.
Zbliża się premiera drugiej płyty projektu Indialucia. Jakie masz oczekiwania, a jakie obawy?
Mam nadzieję, że będzie się ludziom podobać, przynajmniej tak, jak pierwsza. Druga będzie
bardziej rozbudowana muzycznie, boję się czy nie aż za bardzo, bo studio daje wielkie możliwości twórcze. Niestety tego materiału nie zagram tak łatwo na żywo, bo prawdopodobnie na zebranie wszystkich muzyków, którzy wzięli udział w produkcji,
nie będzie mnie po prostu stać.
A propos funduszy - zebrałeś te potrzebne na dokończenie płyty w ciekawy sposób. Skorzystałeś z popularnego ostatnio crowdfundingu…
Ten sposób finansowania jest już bardzo popularny na Zachodzie. Polecił mi go znajomy
z Włoch, który tak sfinansował swój projekt. Nie byłem początkowo przekonany, ale miałem tyle pomysłów, że bez finansowego wsparcia bym ich nie zrealizował. Pomyślałem, że być może 10 tysięcy osób, które ma pierwszą płytę, będzie chciało kupić drugą, jeszcze przed jej wydaniem i w ten sposób nie będę musiał brać kredytu. Udało się znakomicie. Koszt produkcji jest co prawda o wiele większy, ale przez lata odłożyłem też trochę środków na drugą płytę.
A kiedy zacząłeś myśleć o produkcji drugiej płyty?
Kiedy skończyłem pierwszą, od razu miałem 3 utwory na następną.
Czym się różniła praca nad obiema płytami?
Od 2005 roku szukałem pretekstu, by znów spotkać się z muzykami w Indiach i pograć na luzie. Mimo, że widywaliśmy się co roku na koncertach, to się nie udawało. Dlatego materiał tym razem tworzyłem sam i wysyłałem im to potem w plikach mp3 do nauczenia lub dodania czegoś od siebie. Nie ma nic piękniejszego, niż siedzenie i tworzenie muzyki na żywo, w trakcie sesji. Tym razem jednak było inaczej.
Rozumiem, że koncepcja jest podobna do pierwszej płyty, zatem kogo usłyszymy na drugiej?
Do nagrań zaprosiłem tym razem całą orkiestrę kameralną Aukso. Przez co trafiliśmy do „kosmicznego” studia w Alwernii - w internecie można pooglądać zdjęcia z nagrań. Tylko ono mogło ich pomieścić. Poza tym będzie Leszek Możdżer, no i gwiazdy muzyki etnicznej z Indii, Hiszpanii oraz Iranu, m.in. Kavita Krishnamurti, Ambi Subramaniam, Mukesh Sharma, Purbayan Chaterjee, Anandita Basu, Layatharanga, Alberto Naranja, Blas Córdoba, Paquito González, Macarena de la Torre, La Pastora, Mohammad Rasouli, Hassan Samii i inni.
Płyta będzie nosić tytuł „Acatao”, co oznacza „zjednoczeni“. Na jakim obecnie jest etapie, bo w lutym, na łamach portalu Folk24.pl, zapowiadałeś premierę na czerwiec?
Niestety, ze względu na liczne koncerty nie udało się wszystkiego skończyć. Przesunęliśmy datę. Nagrania są już w większości za nami. Te w Indiach i w Hiszpanii. Zostało mi już tylko nagranie mojej gitary, basu, kilku perkusjonaliów, miksy i projekt graficzny okładki.
Zatem kiedy premiera?
Premierę zaplanowałem na 20 grudnia. Sztuka nie znosi pośpiechu, ale nie ukrywam, że zainteresowanie Folk24, ten wywiad i moja menedżerka zmobilizowały mnie do pracy.
Życzę zatem, by mimo gorącej jesieni koncertowej ta data już się nie zmieniła. Dziękuję za rozmowę.