Oj nie ma szczęścia ta impreza. Z Berlina wygoniło ją bujne życie i liczne atrakcje przebijające targi, a czarę goryczy przelały plakaty Erotikmesse, naklejane na womexowych. Rok temu w Salonikach, dla odmiany, uwagę przykuwały marsze protestacyjne, demonstracje i ogólnie niepokoje. Tym razem Cardiff żyło inauguracją Turnieju Sześciu Narodów (taki rugbiarski mundial).
Na samych targach były dwa polskie stoiska. Na jednym wszystkie mazurki świata prezentował Janusz Prusinowski z zespołem (prosto z tournee po Stanach), a na drugim Transetnika, która przygarnęła kilku polskich artystów.
Patrząc na sukcesy Prusinowskich, warto podpowiedzieć polskim artystom i organizatorom, że na WOMEX-ie liczą się tylko kontakty osobiste. Często porozumienie i dalsze losy zależą od „chemii”, od prywatnej rozmowy, od tego czy nam się dobrze rozmawia i czy nadajemy na tych samych falach – a stąd już krok do poczucia, że warto byłoby coś razem zrobić. Dlatego, mimo, że w tym roku WOMEX w Cardiff był chyba z trzy razy mniejszy od ostatnich edycji, że powoli staje się imprezą martwą i bez pomysłu, coraz bardziej komercyjną, to nadal wierzę, że warto na targi pojechać. Gdybym był muzykiem, zrobiłbym to z pewnością. Nawet, gdy nie podpisze się lukratywnego kontraktu, zawsze pozostaje wiedza, że to tak właśnie działa.
WOMEX jest szansą dla gospodarzy do promocji własnej kultury. Udało się Skandynawom po 3-krotnym goszczeniu targów w Kopenhadze. Swoją szansę wykorzystali Hiszpanie (Sewilla) i Grecy (Saloniki). Ciekaw jestem, czy i tym razem doczekamy się powrotu, choć chwilowej mody na Celtów i czy w końcu ktoś odkryje muzyczną Walię?
Patrząc na zainteresowanie muzyką z Polski – ufam, że i Kapela ze Wsi Warszawa i R.U.T.A., Daga-Dana, Trio Janusza Prusinowskiego nie muszą oglądać się na innych. Ciekaw jestem, kto też do nich dołączy. W przyszłym roku targi znów w okolicach Zaduszek, w Santiago de Compostella. Już dziś o tym piszę, bo warto sprawę przemyśleć.