Zacznijmy zatem od, bliższej nam geograficznie, Estonii.
Nową płytę formacji Metsatöll rozpoczyna przepiękny, chóralny, a capella zaśpiewany kawałek „Toona”. A potem następuje kwintesencja bałtyjskiego folkmetalu. Estończycy łączą„pagan metalowy krzyk” ze zmiennymi tempami (od wolno toczących się żaren aż po rozpędzony po nocnym niebie bolid) i folkowym sznytem ludowego instrumentarium. To połączenie brzmień kankli i dud z ciężkimi riffami to od lat ich znak rozpoznawczy a „Katk Kutsariks” (wydany oficjalnie 24 lutego 2019) to kolejny krok w umocnieniu ich pozycji w folkmetalowej Europie. Utwór „Ballad punastest paeltest” wciska w fotel nie tylko riffami, ale przede wszystkim znakomitymi męsko-damskimi wokalami!
„Tavelhambad” to z kolei potężna dawka wykrzyczanej nostalgii, która połączona z estońskim językiem i rzewnym fletem oddaje prastarego ducha północnych Inflant. „Kurjaruur” to wizytówka tego albumu i estońskiego folkmetalu w ogóle, a „Metsaviha 4” to ten moment, kiedy jest tu więcej folku niż metalu – bo w „Metsaviha 5” mamy już przewagę „bleczura" - mimo folkowych wokaliz. To nie koniec niespodzianek, w „Koduhiite kaitsel” dochodzą do głosu klimaty patetyczno-operowe, a końcówka jest doom metalowo-psychodeliczna i jednocześnie... balladowa.
Mamy dopiero początek maja ale wiele wskazuje, że „Kat Kutsariks” jest już w tej chwili jedną z najważniejszych płyt folkmetalowych 2019 roku!
Co na to Wyspy Owcze?
Po 6 latach ciszy, w marcu br. Týr wydał krążek o swojskim tytule „Hel”. I nie chodzi tu o nasz nadbałtycki półwysep nazywany jeszcze czasami „krowim ogonem" tylko o „Całość". Album zaczyna się… nie, nie tupotem białych mew, heh..., tylko znakomicie dobrą solówką gitarową! A ta przechodzi w symfoniczno-folkmetalową, bardzo długą opowieść o skandynawskich bogach i herosach, wykrzyczaną growlem, jak i typowym, „týrowym” wysokim, męskim głosem... „Hel” to także bardzo dużo melodyjnego heavy metalu - ale tego bliższego Bucovinie niż Iron Maiden.
Gdy klimat zwalnia, zaczyna do głosu dochodzić brzmienie stonerowo-doomowe, okraszone balladowym śpiewem z nałożonymi pogłosami. To daje wyobrażenie falujących mórz, płynących łodzi z Wikingami na pokładach... i całego tego wczesnośredniowiecznego, nazwijmy to, roboczego „brudu” olinowania, stali oręża, blizn na twarzach i wiatru potarganych bród. Gorzej, że z kawałka na kawałek stają się one coraz bardziej do siebie podobne i przez to kunszt gry (znakomity w każdym calu) zaczyna być przykrywany mglistym obłokiem nudy… Ten album jest po prostu trochę za długi. Niemniej przestrzeń brzmień i ogólna mistyka jest świetna, dlatego warto sobie te opowieści dawkować w porcjach. Wtedy i balladowe „King of Time” i (jak to się niekiedy w środowisku muzycznym mawia z lekkim przekąsem) „gitarowo-onanistyczne" „Fire and Flame” będzie bardziej smakowało. Płyta jest wręcz „przepracowana” i technicznie naszpikowana niczym sonda kosmiczna – ale jest w niej stara, dobra, ludowa moc. Także warto po nią sięgnąć! Ten album też powinien sporo namieszać w folkmetalowych rankingach pod koniec tego roku.
Jak widać, słychać i czuć, ugruntowane od lat, folkmetalowe potęgi z Północy mają się bardzo dobrze. Trudno mi jednoznacznie ocenić, czy „Katk Kutsariks" czy „Hel" jest lepszy... Oba krążki są dopracowane i przemyślane, oba są wyznacznikami współczesnego folkmetalu, oba są też od siebie różne i charakterystyczne dla ich twórców. Metsatöll kazał czekać trzy lata na nowy materiał, Týr - aż sześć. Ale warto było poczekać!